Przygoda z Naturą


                      
        PODRÓŻ DO USA - DO MARCINA
                         PART 1

   Będąc w Stanach w 1998 r., przez myśl nam nie przeszło, że jeszcze raz odwiedzimy ten kraj.    
   Minęło 8 lat, mieliśmy jeszcze ważną wizę, wbitą  nam do paszportów na lat 10 i nagle.. zaistniała taka możliwość.  
   Nasz najmłodszy syn Marcin p01racował w koncernie produkującym szkło – Pilkington i przebywał, związany kontraktem, w USA. Mieszkał w Kalifornii, mogliśmy śmiało zatrzymać się w jego mieszkaniu.  
  Pokusa była duża. Podsycana przez Marcina, który wiedział jak bardzo lubimy podróżować i traktował nasz wyjazd do Stanów, jak coś oczywistego, jako okazję, której nie wolno nam zmarnować. Wiedzieliśmy, że otoczy nas najlepszą możliwą opieką, a jednocześnie będzie się starał, aby pokazać nam jak najwięcej. Nasi przyjaciele, mieszkający w Stanach, u których byliśmy w 1998 r, gdy dowiedzieli się o naszych planach, zaczęli nas usilnie namawiać, aby rozszerzyć podróż i ponownie ich odwiedzić. Podziękowaliśmy, ale odmówiliśmy. Uważaliśmy, że i tak podróż do San Francisco i  zwiedzanie miejsc znajdujących się w pobliżu, będzie dla nas wystarczająco dużym wyzwaniem. Ostatecznie to oni przylecieli do nas, wprawdzie na krótko, ale mogliśmy pobyć razem i razem zwiedzić kawałeczek „tamtejszych Stanów”. Ale o tym później.  
  Wybór padł na październik 2006 roku. Wyposażeni w podwójne paszporty, z których każdy był dla tego wyjazdu bardzo istotny (stary paszport miał wizę, której brakowało w nowym ) wyruszyliśmy z lotniska na Okęciu.
   Przesiadka w Amsterdamie pozwoliła nam zobaczyć, jak duże jest to lotnisko. Małą przykrością, która nas spotkała było zabranie nam podczas odprawy celnej butelki wina, którą kupiliśmy na lotnisku do bagażu podręcznego, bez zadbania o stosowne papiery. Cóż, nauka kosztuje. Dalsza podróż minęła bez przygód i oto lądowaliśmy w San Francisco, gdzie czekał na nas Marcin. Po kilku miesiącach niewidzenia się, powitanie było gorące. Byliśmy szczęśliwi, że widzimy nasze dziecko, czuliśmy też ulgę, że jesteśmy już pod jego opieką. Nie czuliśmy zmęczenia podróżą, ani wpływu zmiany czasu, z wielką ciekawością oglądaliśmy Marcina, jego nowy samochód, którym po nas przyjechał, no i wszystko po drodze. Do Manteki, gdzie Marcin mieszkał, było ok. 80 mil. Mijaliśmy charakterystyczne wzgórza z białymi wiatrakami i winnicami. Manteka to raczej nie wyróżniające się niczym szczególnym kalifornijskie miasto. Dla nas wyróżniające się, głównie tym, że w jego pobliżu była huta szkła float - Lathrop Pilkington North America, w której pracował nasz syn. Eleganckie osiedle, na którym mieszkał Marcin skupiało nowe niewielkie domy, część domów była w budowie. Zaprojektowane ulice były szerokie, przewidziano w przyszłości duży ruch samochodowy. Na osiedlu znajdowały się odkryte basen i  jacuzzi, z których mogliśmy korzystać, mimo jesiennej pory było całkiem ciepło. Wygodne mieszkanie naszego syna zapewniało nam komfortowy pobyt, ale czekały nas dalsze podróże, które zaraz na drugi dzień, zaczęliśmy wspólnie z Marcinem omawiać. 
   I tu spotkała nas niespodzianka, którą trudno z czymkolwiek porównać. Otóż Marcin wyjawił nam trzymany w największym2 sekrecie ,,gwóźdź programu”, mianowicie wykupił dla nas 4 dniowy pobyt na Hawajach, wraz z przelotem, hotelem oraz wynajętym samochodem. Hotel znajdował się w Honolulu tuż przy plaży Waikiki. Wrażenie zrobiło to na nas takie, jakie zapewne chciał nasz syn. Zaskoczenie i radość była ogromna, jedynym cieniem kładły się obawy związane z wynajęciem samochodu. Nie mieliśmy zupełnie żadnego doświadczenia w tym względzie, tym bardziej z samochodem z automatyczną skrzynią biegów. Na dodatek okazało się, że Stefan nie zabrał z Polski prawa jazdy.    
   Do terminu wylotu na Hawaje zaczęliśmy dopasowywać pozostałe podróże, zdając się na doświadczenie Marcina oraz jego czas, który mógł nam poświęcić, by wspólnie z nami pojechać, tam gdzie to możliwe. Podobnie jak na Hawaje, mieliśmy sami polecieć do Las Vegas. A stamtąd pojechać na wycieczkę do Grand Canionu. Bilety i rezerwacje przez internet wymagały planowania z wyprzedzeniem. Zaraz po powrocie z Hawajów czekała nas wyprawa razem z Marcinem do Yosemite National Park.  
   Na ostatni weekend naszego pobytu zaplanowane zostało zwiedzanie San Francisco, Parku Stanowego Muir Woods oraz Sakramento, razem z naszymi przyjaciółmi mieszkającymi koło Nowego Jorku, którzy postanowili spotkać się z nami i dołączyć do wspólnego zwiedzania. Program naszego pobytu przedstawiał się imponująco. Oto mieliśmy poznać miejsca, o których kiedyś nie śmieliśmy marzyć. Uczuciom zdumienia, niedowierzania, towarzyszyły również lęki i niepokoje.  Szczególnie dotyczyło to naszych samodzielnych podróży.   Najbardziej bałam się komunikowania, które przy moim bardzo słabym angielskim, widziałam w czarnych barwach. Jednak trzeba było brnąć dalej i nie zatruwać obawami tych pięknych chwil, jakie nastąpiły po naszym przylocie. Uspakajał nas też fakt, że posiadaliśmy telefony komórkowe. Łączność z Marcinem poprzez komórkę była ogromnie ważna, dawała poczucie bezpieczeństwa. Jakże to był duży postęp w stosunku do poprzedniego pobytu w USA o te 8 lat wcześniej. Niestety nie mieliśmy dostępu do tak powszechnego dziś internetu.
  Pierwsze dni pozwoliły na asymilację, przestawienie się na zmieniony czas i odpoczynek po podróży. Łagodne powietrze, jeszcze mocno przypiekające słońce, dawało odczuć różnicę klimatu, zdecydowanie na  korzyść Kalifornii. Sporo spacerowaliśmy zwiedzając Mantecę. Zaopatrzeni w mapę wędrowaliśmy piechotą z osiedla do miasta. Byliśmy chyba jedynymi 03pieszymi, nic dziwnego, że nie było na całych długich odcinkach dróg chodników. Rzadziej wracaliśmy pieszo, n ajczęściej Marcin zabierał nas z tych spacerów, jadąc samochodem z pracy do domu.    Korzystaliśmy również z kąpieli w znajdujących się na terenie osiedla, gdzie mieszkał Marcin, w basenie i jacuzzi. Byłam zachwycona - październikowe popołudnie, a my pod gołym niebem pławiliśmy się w wodzie i zażywaliśmy masaży wodnych. Szybko wyzbyłam się niepokojących mnie, w kontekście czekającego nas zwiedzania, bóli kręgosłupa. 
  Nadeszła pora na lot na Hawaje, gdzie mieliśmy spędzić cztery dni, tj. od 13 do 16 października, a konkretnie to na wyspę Oahu, będącą trzecią co do wielkości wyspą w archipelagu, uważaną też za najciekawszą na Hawajach. Ale najpierw musieliśmy się znaleźć w samolocie lecącym z San Francisco do Honolulu. Marcin w tym dniu pracował i mógł nas odwieźć jedynie na stację pociągu, którym mieliśmy się dostać na lotnisko. Zaopatrzeni w bilety i instrukcje od Marcina ruszyliśmy w podróż pełni obaw, jak sobie poradzimy. Już na wstępie, najważniejszym było wysiąść na właściwej stacji przy lotnisku. Każdy błąd mógł skutkować spóźnieniem się na samolot i tym samych rezygnację a raczej utratę tej największej dla nas atrakcji. A czasu w zapasie nie mieliśmy zbyt wiele, dodatkowo dostanie się na terminal krajowy oznaczało przejście długiej drogi, dziwnie skomplikowanej. Z ulgą znaleźliśmy się w samolocie, przechodząc jeszcze przez bardzo ścisłą kontrolę antyterrorystyczną.
   Archipelag Hawaje położony jest na Oceanie Spokojnym ok. 3200 km na północny-zachód od Ameryki Północnej. W skład archipelagu wchodzi 8 głównych wysp: Hawai, Maui, Oahu, Kahoolawe, Lanai, Molokai, Kauai i Niihau, i ponad 100 innych. Archipelag utworzony jest ze skał wulkanicznych. Na wyspach znajduje się kilka aktywnych wulkanów. Daleka odległość wysp od lądu sprzyjała wytworzeniu się tam idealnego środowiska dla niektórych gatunków roślin i zwierząt. Część obszarów na Hawajach, objęto ochroną i utworzono dwa parki narodowe.    Klimat panujący na archipelagu jest typowo tropikalny, złagodzony przez wiatr wiejący ze wschodu. Średnia temperatura lata to ok. 30°C, a zimą ok. 26°C. 
  Wyspa Oahu, na którą zmierzaliśmy, liczy ok.04 1500 km2. Zamieszkuje ją blisko 1 mln mieszkańców, co stanowi większość wszystkich mieszkańców stanu Hawaje. Natomiast odwiedza ją rocznie około pięć razy więcej turystów. Na wyspie znajdują się dwa główne pasma górskie. Po wschodniej stronie ściany skalne tworzą prawie pionowe grzbiety i strome urwiska i jest to najbardziej wilgotny i zielony region wyspy. Ponadto jest tu kilka mniejszych wygasłych wulkanów.
  Lądowaliśmy w Honolulu położonym na wyspie Oahu, będącym największym miastem Hawajów oraz ich stolicą. Słowo Honolulu w czasach mojego dzieciństwa, było używane w powiedzonkach, po których można było sądzić, że to wymyślone, nieistniejące miejsce. A teraz miałam się przekonać naocznie, że takie miejsce istnieje! Tu czekał na nas gdzieś samochód, którym mieliśmy się poruszać samodzielnie po wyspie i oglądać wszystkie atrakcje, o których tak zachęcająco piszą w przewodnikach. Musieliśmy odnaleźć miejsce wypożyczenia samochodu, odebrać go, dojechać do hotellu. Zamiast oglądać się za girlandami  z żywych kwiatów, którymi witani są turyści przylatujący na Hawaje, my zapamiętale studiowaliśmy papiery uprawniające nas do wypożyczenia samochodu w firmie o dziwnej dla nas nazwie Dollar.  
  Wreszcie znaleźliśmy się w kolejce do załatwienia formalności. Niby wszystko mieliśmy wykupione, ale dosyć natarczywie byłam namawiana do wykupienia dodatkowych ubezpieczeń. Tylko ja, gdyż tylko ja mam dokument prawa jazdy, Stefan swój zostawił w Polsce. (To są minusy niespodzianki, jaką nam zrobił Marcin ). Nieporadnie próbuję z panią dyskutować, ona nie rozumie mnie, a ja jej, no cóż mój angielski jest bardzo mizerny. Kolejka za mną rośnie, czuję się z tym fatalnie. Zgadzam się w końcu na jakieś niewielkie dodatkowe ubezpieczenie. Dostajemy kluczyki, odnajdujemy samochód, możemy jechać. Mamy tylko papierową mapę, przy pomocy której powinniśmy dojechać do hotelu położonego w dzielnicy Waikiki, czyli na południowym wybrzeżu wyspy. Jest ciemna noc, około północy. Pełna obaw, stwierdzam, że nie siądę za kółkiem samochodu. Rad nie rad, siada Stefan. Nie zastanawiamy się nad konsekwencjami w przypadku kontroli drogowej. Ważne, by dojechać do hotelu położonego w odległości ok 20 km. Na szczęście droga jest dobrze oznakowana, wkrótce też pojawiają się światła miasta. Mimo nocy, na ulicach sporo ludzi.
  Utrudnieniem jest nazwa hotelu. Nijak nie potrafimy jej wymówić. Będąc już w dzielnicy Waikiki, gdzie zagęszczenie hoteli, ciągnących się wzdłuż plaży jest ogromne, pokazujemy nazwę hotelu przechodniom, często pytając o drogę. Jakimś cudem docieramy, również cudem znajdujemy parking, przynależny do hotelu.    Jesteśmy wreszcie w naszym hotelu. Mamy duży pokój z widokiem zwróconym w stronę oceanu. I oczywiście z widokiem innych hoteli. Z balkonu widoczny jest również Diamond Head − stożek wygasłego wulkanu, do którego planujemy się wybrać. Czujemy się szczęśliwi, dotarliśmy! Oddychamy z ulgą. Przynajmniej na razie. 
   Następny dzień to pełny relaks. Idziemy na spotkanie organizacyjne grupy do której należymy, mając wykupiony pakiet turystyczny. Jemy jakiś poczęstunek, oglądamy tańce hula, w wykonaniu miejscowych dziewcząt z zawieszonymi na szyjach girlandami kwiatów, słuchamy dźwięków ukulele. Zapoznajemy się z ofertami organizowanych wycieczek…..i czym prędzej udajemy się sami na spacer po Waikiki. Waikiki to dzielnica Honolulu i plaża, uważana za jedną z najsłynniejszych plaż na świecie. Wzdłuż Waikiki są zlokalizowane jedne z najbardziej luksusowych hoteli na Hawajach. To tutaj koncentruje się większość ruchu turystycznego wyspy. Wprawdzie plaża jest zatłoczona, ale jest zadbana i kusi mnóstwem atrakcji: od możliwości opalania się, pływania, nurkowania, surfingu, wycieczek jachtem czy katamaranem, po bogate życie nocne. Przyglądamy się wszystkiemu z ogromną ciekawością. I bujnej roślinności i luksusowym hotelom o zróżnicowanej w stylach architekturze. Uderza nas niesamowita zieleń kontrastująca z żywymi kolorami. Nazwy ulic, hoteli w języku hawajskim są dla nas trudne, nie do zapamiętania. Trochę się opalamy, wybrzeże jest piaszczyste z łagodnym wejściem do turkusowej cieplutkiej wody.
   Następnego dnia planujemy objechać wyspę i chcemy koniecznie dotrzeć do Pearl Harbor. Dochodzimy do wniosku, że nie możemy nadal ryzykować i że to ja będę prowadzić samochód. Muszę poćwiczyć jazdę tym samochodem na pobliskich ulicach, samochód jest z automatyczną skrzynią biegów, nigdy wcześniej takiego nie prowadziłam. I tu zaczyna się niespodzianka. Samochód wcale nie chce jechać, boimy się, że został uszkodzony podczas jazdy z lotniska. Prosimy o pomoc kobietę, prowadzącą taksówkę - limuzynę, którą podjechała pod hotel. Ta, trochę zaniepokojona dziwną prośbą, rozglądając się podejrzliwie, siada za kierownicą naszego samochodu, bez problemu uruchamia silnik  i stwierdza, ż06e wszystko jest ok. My uważnie, obserwując wszystkie jej ruchy, odkrywamy jakże prostą tajemnicę. Aby można było przełączyć dźwignię skrzyni biegów z położenia parkowania, trzeba wcisnąć pedał hamulca! Wdzięczni, dziękujemy. Jeszcze kilka okrążeń dla wprawy i ruszamy w podróż wokół wyspy. Trzymamy się linii brzegowej, co chwilę doświadczając niepowtarzalnych widoków. Zatrzymujemy się w szczególnie urokliwych miejscach na drobny odpoczynek i aby podziwiać wręcz pocztówkowe krajobrazy. Z jednej strony mamy ocean z rajskimi plażami, porośniętymi palmami, z drugiej pasma gór pokrytych szmaragdową zielenią.
   Jadąc z falą samochodów o mało co nie wjeżdżam do bazy wojskowej. Jakoś udaje nam się dojechać do legendarnego Pearl Harbor. To miejsce robi duże wrażenie. To tu, 7 grudnia 1941 roku Japończycy zaatakowali największą wówczas amerykańską bazę morską i tym samym sprowokowali przyłączenie USA do II wojny światowej. Przeprowadzając atak bez wcześniejszego wypowiedzenia wojny, japońska marynarka wojenna osiągnęła taktyczne zaskoczenie zadając duży cios amerykańskim siłom militarnym na Pacyfiku. W trakcie zaledwie dwu godzinnego nalotu zostało zabitych ponad 2400 osób, ok. 1200 zostało rannych. Zniszczonych zostało 347 samolotów, 6 okrętów zatopiono, a 12 zostało mocno uszkodzonych. Dziś Pearl Harbour nadal jest bazą floty wojennej USA, ale też popularnym miejscem odwiedzanym przez turystów. USS Arizona Memorial upamiętnia okręt wraz z załogą, który Japończycy w niespełna 9 minut zatopili w dniu ataku, grzebiąc w jego wnętrzach 1177 członków załogi. Nad jego wrakiem zbudowany został w 1962 roku pomnik-mauzoleum, do którego kilkanaście razy dziennie transportowani są statkiem zwiedzający. Również i my popłynęliśmy, aby stanąć nad wrakiem zatopionego. pancernika i zadumać się  nad okrucieństwem wojny. Wcześniej oglądnęliśmy krótki film dokumentalny z historią ataku, który umożliwia zwiedzającym poznanie tamtych tragicznych chwil. W budynku, wewnątrz pomnika, znajduje się rozległa marmurowa ściana, na której widnieją nazwiska ofiar ataku na pancernik. Wstęp do muzeum jest bezpłatny. Zaraz przy wejściu zostaliśmy zapytani z jakiego jesteśmy kraju. Ze zdumieniem oglądaliśmy otrzymane prospekty w języku polskim. To było jedno z najważniejszych miejsc, które chcieliśmy odwiedzić.  Pora wracać. Czekał nas przejazd w godzinach szczytu przez Honolulu. Pamiętam tylko falę samochodów, w której się znaleźliśmy. Gdy wreszcie dotarliśmy bezpiecznie do hotelu, co było niewątpliwie trudnym wyczynem, podjęliśmy postanowienie, że w 07następne dni zdamy się na komunikację miejską i własne nogi. 
    Niedzielę, 15 października przywitaliśmy w świetnych humorach. Zastanawiałam się jak przekazać życzenia imieninowe naszej przyjaciółce Jadzi. Siedząc jeszcze na łóżku w bieliźnie poczuliśmy mocny wstrząs, a lustro na ścianie gwałtownie się poruszyło. Popatrzyliśmy na siebie z przerażeniem. To chyba było trzęsienie ziemi! Nie będzie przesadą, gdy napiszę, że serca podeszły nam do gardeł. Gorączkowo przemykały nam przez głowy myśli pełne najgorszych scenariuszy. W pierwszym odruchu zadzwoniliśmy do Marcina. Krótka rozmowa nas uspokoiła.   - Przecież jesteście na Hawajach, a trzęsienie ziemi tam, to normalka.
   Niby prawda, jednak natychmiast pomyśleliśmy o tsunami z 2004 r. które było najbardziej śmiercionośnym zdarzeniem tego typu w historii, pochłaniając ponad 200 tys. istnień ludzkich w ciągu kilku godzin. To było raptem 2 lata wcześniej. Lepiej zostać w hotelu, czy uciekać z niego?  Ale ocean był tuż, tuż. Światła pogasły, jedynie windy zostały przełączone na awaryjne zasilanie. W jednym z pobliskich hoteli obserwowaliśmy ewakuację ludzi zewnętrznymi schodami. Wyszłam z kamerą na balkon, aby utrwalić te chwile, może ostatnie, tłukło mi się po głowie. Nagrałam jeszcze smugę dymu, która wydobywała się z przestrzeni między hotelami i.…bateria w kamerze padła. Ulegając dziwnym, irracjonalnym myślom, wzięłam prysznic, w razie czego muszę być wykąpana a na koniec do kosza nałapałam resztki wody. Postanowiliśmy wyjść z hotelu, ewentualnie zdobyć jakieś zapasy wody i jedzenia. 
   Po trzęsieniu zaczął padać drobny deszcz, ciepły, tropikalny. Było szaro, przygnębiająco, dziwnie. Na skrzyżowaniach ulic nie działały światła, natomiast stały samochody policyjne z migającymi kogutami. Na twarzach  ludzi było widać niepokój. Przed sklepami spożywczymi stały kolejki ludzi. Do zamkniętych sklepów wpuszczano naraz po kilka osób. Ustawiłam się i ja. Przewidywaliśmy długie stanie, Stefan miał mnie po jakimś czasie podmienić. Jednak kolejka posuwała się szybko. W sklepie obsługa, przyświecając latarkami, pomagała kupić, głównie wodę mineralną i pieczywo. W szafach chłodniczych artykuły już nie nadawały się do kupna, szafy pozbawione prądu spływały wodą. Trochę uspokojona, zdobytą wodą i pieczywem, a nade wszystko faktem, że nie  ponawiają się wstrząsy, wdaliśmy się w rozmowę z przypadkowo spotkanymi Polakami. Potrzeba rozmowy była ogromna, przecież niczego nie można się było dowiedzieć oficjalnie. Trzęsienie zniszczyło linie energetyczne i uniemożliwiło nadawanie programów telewizyjnych.  To, że nie mogliśmy wybrać się w miejsca wcześniej zaplanowane, jak np. Diamond Head, doskonale widoczny z naszego hotelu, stało się sprawą drugorzędną. Najważniejszym było, by nie powtórzyły się wstrząsy i abyśmy mogli szczęśliwie stąd powrócić. 08
  Gdy zaczęło się ściemniać wróciliśmy do hotelu. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że lustro, które podczas trzęsienia wg moich spostrzeżeń  wykonywało wahadłowe ruchy na ścianie, jest przymocowane do ściany i ani drgnie. Czyli lustro było nieruchome, a obraz, który odbijał się w lustrze, poruszał się! Potężny chóralny  okrzyk, przypominający okrzyk na stadionie podczas meczu, jaki usłyszeliśmy był reakcją na pierwszy rozświetlony hotel. Potem drugi, wszystko pomału wracało do normalności. 
  A jak to wyglądało w relacjach mediów? Jak się okazało był to podobno najważniejszy temat wszystkich stacji z CNN na czele.
  - W niedzielny ranek czasu miejscowego kilkakrotnie zatrzęsła się ziemia na wyspie Hawaii oraz Oahu. Nie ma zagrożenia powstaniem fal tsunami - poinformowała stacja CNN.
  - Epicentrum znajdowało się około 270 kilometrów od stolicy Hawajów, Honolulu. Nie ma oficjalnych komunikatów dotyczących ewentualnych ofiar. CNN informuje o zniszczonych liniach energetycznych i telefonicznych.  Turyści wybiegający w popłochu z hotelowych pokoi, przerwy w dostawach prądu, ludzie spędzający noc w miejskich parkach - takie obrazki można było zobaczyć na Hawajach w nocy, tuż po trzęsieniu.    Gubernator stanu Hawaje ogłosił stan klęski żywiołowej. Wstrząsy miały siłę 6,7 stopni w skali Richtera. ,Wiele godzin po pierwszym wstrząsie - najsilniejszym z notowanych tam od 1983 roku - nastąpiła seria wstrząsów wtórnych o sile dochodzącej do 5,8 stopnia w skali Richtera.  
  Jak się później dowiedzieliśmy, cała nasza rodzina, martwiła się o nas. ,,Niespodzianka” jaką nam zrobił Marcin sprawiając nam prezent w postaci wyjazdu na Hawaje, mogła mieć różne zakończenie.  Ale na szczęście okazała się tylko przygodą, którą możemy wspominać z małym dreszczykiem emocji.  
  Na drugi dzień wybraliśmy się, korzystając ze środków lokalnej komunikacji do miejsca niezwykłego pod wieloma względami. Na dodatek było to miejsce idealne, by zrelaksować się po ,,wstrząsających”  wydarzeniach dnia poprzedniego.
   Miejscem tym była  Hanauma Bay, zatoka w kraterze wygasłego wulkanu. Zatoka ta słynie nie tylko z pięknej plaży i krystalicznej wody, ale również z niesamowitej różnorodności flory i fauny, będącej wynikiem działalności wulkanicznej. Powstałe tufy wulkaniczne, dzięki swojej porowatej strukturze stały się doskonałym siedliskiem dla rozwoju rafy koralowej. Rafa występuje tutaj na niezwykle płytkich wodach – dosłownie na wyciągnięcie ręki! Miłośnicy nurkowania w podwodnym świecie mogą podziwiać kilkaset gatunków ryb i morskich stworzeń. Miejsce to jest obecnie ścisłym rezerwatem przyrody, a dzięki bujnej, dziewiczej przyrodzie plaża stała się tłem 09licznych filmów, seriali, czy też gier komputerowych. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy tam być, gdyż z racji tego, że jest to bardzo oblegana atrakcja wyspy, jakiś czas temu został wprowadzony limit dzienny odwiedzających, mający na celu zapobiec nadmiernemu niszczeniu tego miejsca i sprzyjać zachowaniu jego pierwotnych walorów przyrodniczych. Odwiedzający mają zakaz dotykania, chodzenia, lub jakiegokolwiek innego kontaktu z rafą koralową. Przed wejściem na teren Zatoki Hanauma, tak jak wszyscy obejrzeliśmy edukacyjny film. Niestety, czas mieliśmy ograniczony. Mimo, że pilnowaliśmy go z zegarkiem w ręku, okazało się, że przekroczyliśmy przewidziany czas na wymeldowanie i drzwi pokoju zostały zablokowane. Czekała nas niemiła niespodzianka, żądano opłacenia następnej doby. Interwencja telefoniczna Marcina, którego poprosiliśmy o pomoc, sprawiła, że musieliśmy zapłacić wprawdzie nie za całą dobę, ale za pół. Teraz jeszcze czekało nas oddanie samochodu. I to z pełnym bakiem. Z wypożyczalni do stacji benzynowej było dość daleko i w dodatku były to godziny szczytu. Pilotowała mnie, siedząca obok, pracownica wypożyczalni, która po zatankowaniu, ulitowała się nade mną i siadła za kierownicą.  
 Po tak wielu emocjach, z ulgą usadowiliśmy się w samolocie, a zaraz po wylądowaniu w San Francisco, jeszcze pełni niedawnych emocji, dzieliliśmy się na gorąco przeżyciami z naszym synem, który przyjechał po nas na lotnisko. Kilka następnych dni w Mantece było miłym przerywnikiem. Dużo spacerowaliśmy, Marcin pracował, a wieczorami pokazywał nam miejsce, w którym mieszka. Oglądaliśmy np. w jaki sposób buduje się domy na ,,Marcinowym” osiedlu. W barze kosztowaliśmy meksykańskie dania, popularne w tej części Stanów. 
   W weekend wyruszyliśmy do Yosemite National Park. Do przejechania mieliśmy ok 110 mil. Park Narodowy Yosemite położony jest w środkowej Kalifornii, na zachodnich zboczach gór Sierra Nevada. Park ma powierzchnię ponad 3000 km2, ale główny ruch turystyczny skupia się w Dolinie Yosemite mającej zaledwie 18 km2. Poza doliną Yosemite park urzeka majestatycznymi, przekraczającymi 4300 m n.p.m. szczytami Sierry. Yosemite zostało uznane za park narodowy w 1890 r. Wcześniej, w 1864 roku Abraham Lincoln podpisał  ustawę, w myśl której dolina Yosemite i jej sekwojowe zagajniki stawały się prawnie chronionym rezerwatem przyrody, należącym do stanu Kalifornia. Natomiast w 1984 r. Yosemite uznano za obiekt Światowego Dziedzictwa Przyrody. Teren parku jest niezwykle różnorodny, pełen cudów przyrody i natury. Góry z niesamowitymi, najwyższy10mi na świecie monolitami skalnymi, licznymi wodospadami, rosnącymi tu majestatycznymi sekwojami.. Najsłynniejsza z nich, Grizzly Giant, której wiek określany jest na 2700 lat, ma 65 m wysokości, a jej średnica to 9 metrów.    Jednym słowem, jest tu miejsce zarówno dla wspinaczy szukających wyzwań, jak i dla turystów szukających dostępnych, zapierających dech widoków.
   Jechaliśmy z synem Marcinem, spokojni, wiedząc, że mamy najlepszego przewodnika, który był już wcześniej w Yosemity i to nie raz. Opowiadał z pasją o tym miejscu.    Jechaliśmy w miejsce niezwykłe, oczywiście zdając sobie sprawę, że zobaczymy niewielką cząstkę tych cudów.  Teren wyraźnie podnosił się, ku coraz większemu naszemu niepokojowi, mieliśmy prawie pusty bak, a stacji benzynowej, mimo przejechanych dużych odległości nadal nie było. Była jedna, ale zamknięta. Chyba na oparach udało się nam dojechać do czynnej i zatankować. Mogliśmy się wreszcie skupić na podziwianiu widoków. Była jesień. Liście bujnych tu  drzew przybrały płomienno żółto złote barwy i wyglądały zjawiskowo na tle jasnych skał. Jakże tu pasowało nazywanie Kalifornii -  Złotym Stanem. Bezwiednie myślałam  o jesieni spędzonej osiem lat wcześniej również w Stanach. Tam również byliśmy w miejscu, gdzie jesień zdecydowanie dodaje urody, pokrywając lasy barwami czerwono złotymi tj na północy Stanów w Parku Adirondack,  stanowiącym część Appallachów. Jadąc jesienią, wiedzieliśmy, że  raczej nie zobaczymy w Yosemite Park imponujących wodospadów, bo wody jest wówczas jak na lekarstwo. Za to mieliśmy komfort w zaparkowaniu samochodu i  poruszaniu się po Parku.  Nie było tłumów turystów, których są niezliczone ilości wiosną i latem. Ponoć Park odwiedza ich ponad 3 miliony rocznie.
   W Yosemite Park spędziliśmy piękny dzień w Dolinie i wokół niej, zaczynając od Doliny, po której wije się rzeka Merced, po punkty widokowe, z rozległymi wspaniałymi panoramami na otaczające szczyty gór oraz  jedne z najwyższych monolitów skalnych na świecie. Granitowe ściany Half Dome i  El Capitan  to podobno ziemia obiecana wspinaczy z całego świata. Half Dome będąca jednym z najlepiej znanych widoków parku góra wznosi się ok. 2700 m n.p.m. i 1444 m nad dnem doliny. Z kolei El Capitan inny granitowy monolit ma wysokość ok. 2300 m n.p.m. Ale prawdziwym wyzwaniem dla wspinaczy jest pokonanie pionowej granitowej ściany, podobno najsłynniejszej na świecie drogi wspinaczkowej, liczącej 900 metrów. Przebycie drogi zajmuje sprawnemu wspinaczowi 2-3 dni ciągłej wspinaczki. Na zrobionym przez nas zdjęciu, wspina się po pionowej ścianie czerwono ubrany człowiek. Jest niczym malutki rob11aczek. Tylko dzięki kolorowemu ubraniu, został przez nas zauważony.   Dotarliśmy do Glacier Point, który jest punktem widokowym nad doliną Yosemite. Znajduje się na południowej ścianie doliny Yosemite. Z Glacier Point mieliśmy zapierający dech w piersiach widok na dolinę, na lewo na Yosemite Falls, a na wprost na Half Dome. Oczywiście uwieczniliśmy siebie, całą naszą trójkę na fotografii, na tle podziwianego widoku. Opowieści Marcina o jego wcześniejszych wyprawach do Parku uzupełniały oglądany obraz, pobudzały wyobraźnię. Szczególnie o wodospady, w jego opowieściach pełne spływającej wody. Będąc u podnóża wodospadu Yosemity Falls, wodospadu - kaskady mającego łącznie 740 m. wysokości,  mogliśmy robić sobie zdjęcia, siedząc na suchych, wspaniale wypolerowanych przez wodę głazach i czytać tabliczki  ostrzegające przed wspinaniem się i śliskością skał.  
  Wracaliśmy z Yosemite Park zachwyceni oglądanymi unikalnymi krajobrazami, malowniczością potężnych granitowych skał i  lasu z drzewami na ich tle, łąk, szumiącej rzeki, słowem cudów natury. A na dodatek  świeże, górskie powietrze sprawiało, że czuliśmy się wspaniale.
   W Yosemite Park nieświadomie pozostawiłam pamiątkę.
   Być może dotąd leży w szczelinach granitowych skał mój srebrny łańcuszek, który zgubiłam podczas tej wycieczki.
  Cóż, jedną rzecz zgubiłam, drugą znalazłam. Ale o tym  później.                  

Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: Ze zbiorów autorki
Sandomierz 2025  rok

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: