Przygoda z Naturą

MÓJ DRUGI DOM W GORZYCZANACH
                CZĘŚĆ-1

        Lato spędzała z reguły cała nasza rodzina w Gorzyczanach. Wyjątek stanowiły moje dwutygodniowe wyjazdy na obozy harcerskie. Po raz pierwszy na obóz pojechałam po ukończeniu szóstej klasy a następnie jeździłam rok w rok, przez siedem kolejnych lat.   Czy wyjazdy na wakacje do Gorzyczan były ,,zesłaniami”, jak często wówczas myślałam? Niewątpliwie wyjazdy rokrocznie odbywały się pod ogromną presją. Zwlekając z wyjazdem, narażaliśmy się babci – mamie taty i wiedzieliśmy, z jakimi pretensjami nas powita. A mama musiała pokończyć przyjęte ,,szycie’’- było to bardzo trudne, ciągle była z pracą nie wyrobiona na czas.
   Była bardzo dobrą krawcową, szycia miała w nadmiarze, a ponieważ była niezwykle solidna i nie chciała zawieść swoich klientek, początek naszych wakacji był dla niej pełen wytężonej pracy. Oczywiście pomagaliśmy mamie, odciążając ją od większości prac domowych. Mimo wielu zajęć, bardzo cieszyła mnie każda zwłoka w wyjeździe. Dawała możliwość skorzystania, choć w niewielkim wymiarze z uroków lata nad Wisłą, czyli ulubionej kąpieli i plażowania. Pokusa ze strony Wisły była tym większa, że rzekę mieliśmy prawie w zasięgu wzroku, a obok naszego domu tłumnie cią01-Budowa nowego domgnęli plażowicze. Z drugiej strony mieliśmy świadomość, że należała się nasza pomoc tacie, który jak to mówiła dosadnie babcia:
 - Morduje się cały rok sam i będziecie go mieć na sumieniu jak kiedyś padnie.
  Babcia niezbyt pochlebnie wyrażała się o części naszej rodziny mieszkającej w mieście, gdyż według babci nic w mieście się nie robiło - zupełnie nie doceniała, lub też nie chciała docenić naprawdę ciężkiej pracy naszej mamy. Niestety między mamą a jej teściową panowały dosyć napięte stosunki, co było wynikiem nie tylko trudnego charakteru babci, ale również pewnych zdarzeń, które miały wpływ na zmianę planów życiowych naszych rodziców.
    Dom w Gorzyczanach wybudowany został przez mojego dziadka Józefa w pierwszych latach poprzedniego wieku. Był drewniany i jak większość domów we wsi, kryty strzechą. Wyróżniał się solidnym wykonaniem i wielkością. Mimo, że część mieszkalną stanowiły tylko kuchnia i pokój, to były to pomieszczenia dosyć obszerne. W kuchni poza częścią typowo kuchenno - jadalną, było jeszcze wstawione łóżko i tzw kozetka. Z sieni wchodziło się też do dużej spiżarni, zwanej komorą. Nad wszystkimi pomieszczeniami znajdował się strych, na który wiodły strome, drewniane schody. To ten dom podczas ostatniej wojny został wybrany przez Niemców na kwaterę oficerską. Sądzę, że miał znaczenie nie tylko dobry stan budynku, ale również, a może przede wszystkim, jego nadzwyczajne położenie.
   W tym domu mieszkaliśmy w czasie wakacji. I mimo, że jeździliśmy tam w każde lato, ten dom był dla mnie, jak wówczas odczuwałam, domem nie całkiem naszym, prawie obcym i fakt, że mieszkał w nim stale mój ukochany tato, wiele nie zmieniał. Wszystko tam odbywało się pod czujnym okiem babci. Ze skrępowaniem zaglądałam do kredensu, czy szafy, by nie usłyszeć
- Czego tam szukasz? -
 - Idźcie spać, kto za was rano wstanie – do pokoju wkraczała babcia i wyłączała radio, przerywając nam słuchanie ,,Sopotu’’- jednej z bardzo nielicznych tam rozrywek.
  I mimo, że byłam, w którymś momencie już dorosła - na studiach, i buntowałam się przeciwko takiemu traktowaniu, najczęściej dla świętego spokoju nie podejmowałam z babcią dyskusji. Nawet, jeżeli padał deszcz i mogłam wreszcie wziąć do ręki książkę do czytania, to nie na długo, babcia wynajdywała zaraz jakąś pracę.
  A pracy w Gorzyczanach nie brakowało i to od samego rana do późnego wieczora. Zrywanie owoców, pasienie krów, plewienie, pomoc przy gotowaniu, sprzątanie, zajmowanie się najmłodszym bratem- to były te łatwiejsze prace. Najgorsze były żniwa, no i młocka. Pomoc przy żniwach, najczęściej w upał, w wymuszonym tempie, dawała się we znaki. Słoma, kłosy, ściernisko, mimo długich rękawów, długich spodni, pełnych butów, kłuły nieubłaganie i drapały skórę. Żar lał się z nieba. Nieustannie chciało się pić, gaszenie pragnienia działało na krótko. Pod koniec dnia natrętnie dźwięczały w głowie słowa ludowej piosenki:
 - ,,Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić’’- jakże rozumiałam wówczas jej wymowę!
  Z prawdziwym podziwem patrzyłam na tatę, który wykonywał najcięższą część pracy, kosił kosą miarowymi, zdecydowanymi ruchami. Przerywał rzadko, dla zaostrzenia narzędzia. Młocka, z kolei, poza dużym wysiłkiem, oznaczała kurz wdzierający się wszędzie, do nosa, gardła, mieszający się z potem.  Te prace, praca przy plewieniu, niewątpliwie nauczyły mnie pewnego hartu - nie mogłam przecież oznajmić, że już nie mogę, że nie mam siły, chociaż nieraz wydawało mi się, że tak zrobię, bo zaraz padnę z wyczerpania. Teraz wiem, że ta praca była dla mnie wyjątkowo trudna, chociażby dlatego, że nie byłam przyzwyczajona do pracy fizycznej. W odróżnieniu od dzieci wiejskich, wykonujących różne prace fizyczne przez cały rok, my spędzaliśmy, poza wakacjami, cały rok w mieście i mimo, że też pomagaliśmy w domu, był to zupełnie inny charakter pracy02-Jeden z gorzyczanskich wawozow.
  Pamiętam, jak plewiłam cebulę w towarzystwie kobiet, dla których był to chleb powszedni. Mama wymyśliła w którymś momencie, że lepiej wyjdzie na hodowli cebuli niż na szyciu. Kobiety, które plewiły były to jej klientki z okolic Sandomierza, a właściwie okolic Gorzyczan - mama nie brała od nich pieniędzy za szycie, miały odrobić plewieniem. Szły, podczas plewienia, wg mnie jak czołgi, plewiły jednocześnie trzy rzędy, podczas gdy ja nie mogłam nadążyć z jednym. Nie miałam zupełnie wprawy, delikatne sadzonki cebuli traktowałam z uwagą, bojąc się uszkodzić którąkolwiek z nich. Mama, plewiąc obok pomagała mi dyskretnie, abym nie została całkowicie w tyle.
Byłam bliska załamania, był to pierwszy dzień moich wakacji w Gorzyczanach, szybko rozbolały mnie nogi i plecy. Wybawienie przyszło niespodziewanie. Otóż ugryzła mnie pszczoła, w głowę. Ponieważ bardzo spuchłam i prawie przestałam widzieć na jedno oko, mama, czym prędzej kazała mi iść do domu. Chyba nigdy i nikogo tak nie ucieszyło ugryzienie pszczoły, jak mnie wówczas. Były też prace, których szczerze nie cierpiałam. Do nich należało m.in. oskubywanie z piór zabitej kury, polanej wrzątkiem. Brr, wzdragam się nawet w tym momencie, wspominając przykrość, jakiej wtedy doświadczałam. Na szczęście pozwalano mi nie skubać okrwawionej szyi. Dotąd pamiętam obrzydliwy smród, który towarzyszył tej czynności.
   Najgorsze jednak ze wszystkiego było świniobicie czy co gorsza, cielęciobicie. Nawet nie będę ciągnąć tematu. To było dla mnie zawsze straszliwe przeżycie, zatruwające wiele dni, na długo przed.
   Również, te na pozór łatwiejsze prace, przysparzały nieraz wielu zmartwień. Pasienie krów w sadzie, pod jabłonkami wymagało czujności. Należało wcześniej uprzątnąć spod jabłoni spady – jabłko stanowiło duże zagrożenie dla krowy, mogła się nim udławić. Ponadto krowom smakowały gałązki drzew. Nie było to, więc spokojne pilnowanie krów. Było jedno miejsce, zwane ,,Grobki”, gdzie czasami pasły się krowy, miejsce niezwykle urocze i atrakcyjne dla spędzania tam przez nas dzieci czasu. Oddalone było jednak sporo od domu, a z kolei trawa do pasienia krów porastała też górki, niebezpiecznie strome dla zwierząt. Pofałdowany, nierówny teren porośnięty był rzadko występującą gdzie indziej roślinnością: wisienką karłowatą, stepowymi trawami, krzewami dzikich róż.. W brzozowym i olchowym zagajniku rosły grzyby. W miejscu tym napotkać można było sarny i lisy. Dzięki takiemu sąsiedztwu również prace na polu stykającym się z tą oazą stawały się jakby mniej trudne. Z tego pola w dobrą pogodę, widziało się bardzo rozległe tereny, nawet budowle odległego, leżącego za Wisłą Tarnobrzega. Przy pasieniu krów można było jednak, chociaż trochę poczytać, co bardzo lubiłam.
   Czytanie książek, przy którym zapominałam czasami o bożym świecie, przywodzi mi na myśl przygodę związaną z opiekowaniem się moim malutkim wówczas bratem. Tak się zaczytałam, że nie zauważyłam, kiedy zniknął z sadu, z mojego pola widzenia. Przerażona biegałam, nawoływałam, nigdzie go nie było. Zaglądałam nawet do studni, modląc się, aby mu się nic nie stało. Przychodziły mi na myśl bagna, które były w pobliżu. Pobiegłam jednak drogą w kierunku wsi, znalazłam go! Sta03-piwnica w Gorzyczanacł na podwórku czyjegoś domu, cały i zdrowy. Boże, co ja wówczas przeżyłam, szukając go. Nie przyznałam się chyba wówczas rodzicom, ale na pewno długo nie spuszczałam brata z oczu i na jakiś czas książka poszła w kąt.
    Jedynym towarzystwem do ewentualnej zabawy było rodzeństwo, gdyż niestety, nie miałam w Gorzyczanach żadnych koleżanek. Okres lata i intensywnej wówczas pracy, nie sprzyjał nawiązywaniu kontaktów. Czułam się tam, tym bardziej obco. Nawet takie wydarzenia, jak dożynki, hucznie obchodzone, z występami i zabawą taneczną do późna, czy odpust, podkreślały to wyalienowanie. Gdy byłam mała często spotykałam się z pytaniem
- Czyja ty jesteś? - zadawane najczęściej pod kościołem, czy w sklepie.
 Czułam wtedy, jak jestem wnikliwie ,,oglądana’’. Rzadkie przyjazdy na wieś powodowały, że z ostrością dostrzegałam te rzeczy, do których mieszkańcy wsi się przyzwyczaili i które ich nie zawsze raziły. Kiedyś jeden z sąsiadów zagadnął mnie o różnice występujące między mieszkaniem w mieście a na wsi, chcąc podkreślić, jakie to świeże powietrze jest na wsi. Sposób, w jaki to powiedział, był lekceważący dla miasta i mnie sprowokował, w każdym razie, niegrzecznie odpowiedziałam, że z tą świeżością jest różnie, szczególnie, gdy obornik z gnojówką jest tuż pod samym oknem domu. Długo wstydziłam się później tej szczerej, ale i złośliwej uwagi. Sąsiad obraził się wyraźnie na mnie, skomentował to zaraz, że znalazła się......,,panienka z miasta”.
   Ten przykład dobitnie pokazuje moje rozdarcie, którego doświadczałam, dotyczące tego skąd jestem. Jednocześnie, mało kto wówczas tak, jak ja, miał możliwość uczestniczenia i poznawania naraz tych dwóch znacznie różnych wówczas światów. Przydało mi się to później w życiu nieraz. Rozumiałam, jak rzadko kto z moich rówieśników, blaski i cienie życia i w mieście i na wsi. Dostrzegałam różnice. Widziałam, jak o wiele trudniejsze warunki do nauki miały wiejskie dzieci, często ciężko pracujące w gospodarstwie cały rok. Były też dobre, czy też bardzo dobre strony wakacji w Gorzyczanach. Jednak do takich wniosków doszłam dopiero po wielu latach. Kontakt z naturą, obcowanie na co dzień z przyrodą, z domowymi zwierzętami, świeże prosto z drzewa, czy krzaka i jedzone w dowolnych ilościach owoce, mleko, sery, śmietana od własnych krów, miód z własnej pasieki.... A jednocześnie dużo ruchu, szczególnie przy pracy na powietrzu. To wszystko powodowało, że wracaliśmy z wakacji we wspaniałym zdrowiu i kondycji.
  Ponieważ pamiętam i takie powroty do domu, które odbywały się furmanką, zaprzężoną w konia, to wiem, że przywoziliśmy do domu duże zapasy, w tym na jesień i zimę. Były to mąka, ziemniaki, owoce, warzywa, miód, nabiał, czy też jakiś drób. Wszystko było starannie popakowane i umieszczone pod siedzeniami, a te z kolei były porządnie wymoszczone, tak, aby kilkugodzinna jazda była możliwie wygodna. Przeja07-Gorzyczanskie jablkazd 12- kilometrowej trasy furmanką był niewątpliwie ogromną dla nas dzieci rozrywką. Gdyby jeszcze atmosfera wyjazdu była lepsza, najczęściej babcia żegnała nas bardzo pochmurnie, czy nawet z awanturą, w szczególności tyczyło to mamy.    
   Babcia uważała, że powinniśmy mieszkać w Gorzyczanach i tym, że tak nie było, obwiniała mamę. To oczywiście nie było prawdą, jak już wspomniałam, było bardziej skomplikowane, ale to dłuższa historia – na odrębną opowieść.
 Jedno dodam, że nie wyobrażam sobie, że mogłyby razem zgodnie mieszkać i chyba na szczęście było, tak jak było. Ponieważ stawałam często w obronie mamy, na pewno nie byłam jej ulubienicą. Zresztą z naszej piątki lubiła wyłącznie dzieci, które były fizycznie podobne do taty, czyli najstarszego Jurka i najmłodszego Zygmunta. Niezależnie jednak od żywionych uczuć, wiem, że potrafiła być z nas dumna i chwalić się nami, co raczej przed nami ukrywała.
   Żeby być sprawiedliwą muszę przyznać, że była osobą niezmiernie pracowitą, dokładną, surową i wymagającą. W dużej mierze ,,niezła jakość” gospodarowania to była jej zasługa - była po prostu dobrą, tzw. prawdziwą gospodynią. Jej trudny charakter jestem w stanie sobie po części wytłumaczyć.
   Wydana została za mąż za dziadziusia w wieku szesnastu lat, podczas gdy jej mąż miał dwadzieścia lat więcej. Był wdowcem - jego pierwszą żoną była babci siostra. Sądzę, że w tym mariażu chodziło głównie o wiano, wniesione przez starszą siostrę, jak również fakt, że dziadek był zamożnym, dobrym gospodarzem, jednym słowem dobrą partią. Nieraz babcia miała mu to za złe i robiła mu wymówki, nawet, gdy byli już oboje starzy. Nie kryła, że miała innego chłopca i modliła się, by ,,biskup nie dał zgody na to małżeństwo’’ ( ponoć taka była wymagana w takim, jak ich przypadku ). 

Wspominała; Elżbieta Żak
Fotografie: Ze zbiorów autorki
Sandomierz 2018   rok



                                                        CZĘŚĆ - 2

 

 

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: