Przygoda z Naturą

PODRÓŻ DO AUSTRII, DO I PO MĘŻA

    W marcu 1980 roku mój mąż szykował się do powrotu do Polski, z Austrii, gdzie pracował. Zaproponował, abym do niego przyjechała na kilka dni. Moglibyśmy spędzić razem końcowy czas jego pobytu, a ja przy okazji zobaczyłabym Wiedeń. Propozycja była tym bardziej kusząca, że droga powrotna nic by mnie nie kosztowała, Stefan miał wracać własnym samochodem.

     Napaliłam się do tego pomysłu. Nie byłam wcześniej w żadnym zachodnim kraju, a Ela z Synemzobaczenie Wiednia było wielką pokusą. W pierwszej kolejności załatwiłam notarialnie opiekę nad dziećmi – miała ją, podczas mojej nieobecności, sprawować moja mama. To był, jak się okazało, najmniejszy problem. Prawdziwy, zaczął się z otrzymaniem paszportu. Wypełniłam i złożyłam wielostronicowy kwestionariusz paszportowy i rozpoczęło się oczekiwanie na decyzję.

    Czas do wyjazdu był coraz krótszy, a ja ciągle nie miałam odpowiedzi. Wielokrotnie dowiadywałam się na komendzie w wydziale paszportów i ciągle otrzymywałam jedną odpowiedź – Brak decyzji – Proszę czekać. Próbowałam też oczywiście „uruchomić’’ swoje znajomości. Panowała jednak w tej sprawie cisza. Mój wyjazd stawał się coraz mniej realny, tym bardziej, że data wyjazdu Stefana z Wiednia była ustalona i nie mogła zostać z jakichś powodów przesunięta. Wobec powyższego, nie podejmowałam żadnych kroków w sprawie kupna biletu.

    Pamiętam, był to piątek, byłam w pracy. W sobotę miał jeszcze sens mój wyjazd, ale ja ciągle nie miałam paszportu. Nagle otrzymuję telefon z wiadomością, abym o godzinie 15 zgłosiła się na KW MO, do naczelnika wydziału paszportów. Pod wielkim wrażeniem, że czeka mnie rozmowa z samym szefem wydziału, jechałam nie wiedząc ciągle, jaka będzie decyzja.

- Niech pani nie liczy na to, że puścimy pani dzieci za granicę, - Puszczamy panią jedynie po to, że mamy nadzieję, że wpłynie pani na męża i on wróci do kraju – uraczył mnie zaraz na wstępie mój wysoko postawiony rozmówca. Czułam, że moje tłumaczenie nie na wiele się zda. Próbowałam coś bąkać, że nie wchodzi w rachubę mój wyjazd tam na stałe, że mój mąż naprawdę już wraca.... Mój rozmówca miał jednak jednoznaczny pogląd, na co stać małżeństwo, które choć bez dzieci, ale znajdzie się na Zachodzie.

     - Niech pani nie myśli, że w otrzymaniu paszportu, pomogły pani jakieś znajomości – dodał na koniec. Czułam się zażenowana i obrażona całą tą rozmową, ale jednocześnie szczęśliwa ściskałam paszport w ręku. I dopiero wtedy dotarło do mnie jak mam mało czasu do wyjazdu, a ile przede mną załatwiania.

    W sobotę rano pobrałam z banku pieniądze i zaświadczenie o posiadaniu konta ze 130 dolarami.Ela i Stefan po powrocie z Austrii

A w południe siedziałam już w autobusie jadącym do Krakowa, gdzie następnie przesiadłam się w pociąg do Katowic. W Katowicach miałam zamiar wsiąść w ,,Chopina”-  międzynarodowy pociąg do Wiednia. Wcześniej musiałam jeszcze kupić bilet na ten pociąg. Na dworcu w Katowicach otrzymałam jedynie jakieś papiery, z którymi miałam się udać w miejsce, w którym możliwe jest dokonanie transakcji w dewizach. Było już na tyle późno, że wszystkie banki były zamknięte, odszukałam, więc jakiś hotel z kantorem. Po powrocie do kasy na dworcu i wypisywaniu biletu spotkała mnie niemiła niespodzianka. Otóż pani oświadczyła mi, że miejscówkę na ten pociąg może mi wypisać, ale na jakiś dzień, który wypada za miesiąc!

     - Wcześniejsze terminy są już wszystkie zajęte, o bilecie na dzień dzisiejszy, to należało myśleć, co najmniej miesiąc wcześniej –. Byłam zaskoczona i zszokowana. Tyle starania i na darmo! Wiadomo, że mój wyjazd późniejszy, choćby o kilka dni w ogóle nie ma sensu!

    - Ależ mnie za miesiąc nie urządza, to moja jedyna szansa, aby pojechać. - Proszę mi poradzić, co mam robić – mówiłam bardzo zdenerwowana, bliska zapewne płaczu.

     - Cóż, ja pani wypiszę miejscówkę z najbliższym terminem, jaki mam, a pani niech spróbuje wsiąść do pociągu dzisiaj, może się to pani uda - podpowiedziała mi życzliwie kasjerka. Wypisała datę niezbyt wyraźnie, ułatwiając mi ewentualne tłumaczenie przy kontroli biletu. Odchodziłam od kasy z iskierką nadziei, że się uda, w rewanżu miłej pani pozostawiając jakąś resztę z biletu. Większej nadziei nabrałam, gdy zobaczyłam, co się dzieje na peronie, podczas wsiadania do pociągu. Kłębił się tłum ludzi.

    Z dużą wystudiowaną pewnością siebie podałam bilet, modląc się w duchu, aby konduktor nie zaglądnął do miejscówki. Czułam się tak zdeterminowana, że przygotowana byłam na udawanie absolutnego zaskoczenia, że inna data w miejscówce, to jakaś pomyłka... Okazało się to niepotrzebne. Byłam w pociągu!

   Stefan przed wyjazdem do Austrii A gdy zobaczyłam, co się dzieje wewnątrz, nabrałam jeszcze większej pewności siebie. Ludzie wsiadający awanturowali się, że ich miejsca są już zajęte, a sądzę, że mieli właściwe miejscówki, w przeciwnym razie siedzieliby cicho, tak jak ja.

    W jednym z przedziałów z miejscami, o które walczyli wsiadający razem ze mną, jechali już od Warszawy Jugosłowianie, którzy twierdzili, że mają miejscówki. Na siedzeniach spały małe dzieci, na półkach było mnóstwo różnych tobołów. Widać było, że dochodzący swoich racji nie mają szans na uzyskanie należnych im miejsc.

    Przyglądając się z boku prowadzonym kłótniom, z jednej strony współczułam oszukanym podróżnym, z drugiej niejako cieszyłam się z panującego bałaganu - był mi bardzo na rękę. Co tu dużo mówić, tylko dzięki niemu znalazłam się w pociągu.

    Oczywiście, nie przyszłoby mi do głowy zajmować bezczelnie czyjeś miejsce. Byłam przygotowana na jazdę na stojąco, na korytarzu, byle jechać. Los mi jednak nadal sprzyjał, znalazłam miejsce w niesprawnym technicznie wagonie – brak w nim było oświetlenia i ogrzewania.

    - Byle przejechać granicę, może już później gdyby się wydało podczas kontroli biletów, że nie mam właściwej miejscówki, to mnie nie wysadzą z pociągu – rozmyślałam.

    Swoją drogą, pociąg bardzo odstawał od mojego wyobrażenia. Pociąg międzynarodowy o pięknej nazwie „Chopin’’ kojarzył mi się z elegancją i co najważniejsze z panującym nienagannym porządkiem, szczególnie, co do miejsc dla podróżnych. Na szczęście dla mnie, tak nie było. Przed granicą, ze względu na brak oświetlenia w naszym wagonie kazano nam wszystkim przejść do kontroli paszportowej do sąsiedniego wagonu. Kontrola celna za to odbywała się już w naszym wagonie na miejscu, celnicy posługiwali się latarkami.

    - Pana to już widzę kolejny, w tym tygodniu raz -  zwróciła się celniczka do mojego sąsiada. -  Czyj to bagaż? – zadano pytanie, oświetlając pokaźny bagaż na półce. Cisza, nikt się do niego nie przyznaje. Celnicy, więc go rekwirują. Jak się okazuje, ja ze swoim skromnym bagażem, jestem w tym przedziale całkiem nietypowa – znalazłam się chyba wśród  przemytników!

    Zaczynam rozumieć skąd się bierze bałagan w pociągu, prawdopodobnie kursuje w nim mnóstwo handlarzy. Moje podejrzenie zostaje potwierdzone, gdy widzę, że podczas kontroli biletów, konduktorka nie ,, przecina’’ niektórych biletów, czyli zachowują one swoją ważność na następny kurs.

    Przejeżdżamy szczęśliwie granicę i wszystko byłoby świetnie, mamy miejsca siedzące, gdyby nie zaczęło nam doskwierać przejmujące zimno. Na zewnątrz panuje mróz, jest zimowa noc. Coraz trudniej to wytrzymać, czuję, że z zimna nogi mam całkiem skostniałe. Nie ma możliwości poruszania się, aby się rozgrzać, wagon jest całkiem ciemny. Uczucie szczęścia, że jadę, powoli wygasa, zaczynam się martwić, że się rozchoruję i narobię tylko kłopotu w Wiedniu. Planuję przenieść się na korytarz ogrzewanego wagonu – wolę jechać na stojąco, ale w cieple. Jednak zwlekam z nadzieją, że może ,,coś’’ zrobią.

    Do, Bogu winnej, konduktorki Czeszki sypią się od moich współpasażerów pretensje pod adresem niesprawnego wagonu.

 – To przecież już od was ( czyli z Polski ) jedzie taki wagon – broni się oburzona kobieta.

        Na szczęście na większej stacji następuje dłuższy postój, będą zmieniać wagon.

 - Mogłam się domyślić, że tak postąpią, przecież nie można z krajów socjalistycznych wysłać do Austrii pociągu z takim wagonem - rozmyślam.

    Wszyscy z naszego wagonu mają wysiąść na peron i czekać na zewnątrz. Błogosławię mój mały bagaż, zabrałam minimalną na trzy dni ilość rzeczy, przechodzę z nim bez problemu do sąsiedniego wagonu. Wysiadka na mróz, w środku nocy,  podczas, gdy jestem już  tak zmarznięta, byłaby dla mnie prawdziwym ,,gwoździem do trumny’’. TymWiedeń - Katedra Św.Szczepana bardziej, że manewry z przetaczaniem wagonów trwają, bagatelka, około czterdziestu minut.

    Wreszcie jest nowy wagon i to bardzo wygodny, bo pierwszej klasy. Gdy już nim jedziemy, konduktorka sugeruje nam konieczność dopłaty, z racji wyższej klasy.

    Jesteśmy oburzeni i mówimy, że nam na pierwszej klasie nie zależy, możemy jechać drugą.

Jak się okazuje konduktorka na to tylko czekała, zaraz przyprowadza do nas pasażera i musimy się ścieśnić, siedząc po cztery osoby, jak w klasie drugiej. Podróż już do samego rana przebiega bez problemów. Obserwuję z zainteresowaniem starszą panią, która jedzie do córki, a która nie ma żadnych wymaganych dewiz, ani zaświadczenia, i z którą austriaccy celnicy nie wiedzą, co zrobić.

    Wreszcie rano, a z rankiem Wiedeń. Myślę z niepokojem, czy Stefan będzie na mnie czekał. Nic nie wie o moim przyjeździe. Wyjeżdżałam z Polski w tak zwariowany sposób, w piątek po południu dostałam paszport, jest raptem niedziela rano. Nie miałam czasu zadzwonić, bo przecież porozumiewanie się telefoniczne tak bardzo było utrudnione, na zamówioną rozmowę czekało się często kilka godzin! Martwię się niepotrzebnie – jest mój mąż!

    Okazuje się, że wyjechał na pociąg, na wszelki wypadek. Czuję się bardzo szczęśliwa, nie tylko, że widzę się ze Stefanem po dłuższym okresie niewidzenia się, ale jestem w Wiedniu! Wsiadamy do samochodu i z podziwem obserwuję, jak mój mąż swobodnie porusza się po tym mieście, zupełnie jak zasiedziały Wiedeńczyk.

    Niedzielę spędzamy zwiedzając miasto, spacerując po jego centralnych ulicach i opowiadając sobie o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie miesiące, od ostatniego spotkania. Podziwiam katedrę św. Stefana, inne słynne obiekty, architekturę pięknych domów, rozległe ulice z iluminację świąteczną, wystawy, neonowe reklamy, samochody.....

    Jednym słowem chłonę Wiedeń, z jego niezwykłą dla mnie wielkoświatową atmosferą. Idziemy też do kina na film, wstyd się przyznać, bo pornograficzny. Utkwił mi w pamięci nawet jego tytuł „One dawały wszystko’’, gdyż film tego typu, i to na dodatek w kinie, oglądałam po raz pierwszy w życiu, i jak dotąd, ostatni. Doprawdy cieszyłam się, że jest ciemno, tak czułam się zażenowana i zawstydzona. Było to zaspokojenie ciekawości i jednocześnie interesujące doświadczenie związane z poznawaniem wszystkiego tego, co działo się już wówczas ,,na zgniłymParlament Wiedeński Zachodzie’’, a od czego byliśmy w naszym kraju daleko.

    Następnego dnia Stefan idzie do pracy, więc pozostawia mi plan miasta oraz wiele wskazówek i przestróg. Zachęca mnie do drobnych zakupów, ale uczula na zróżnicowanie cen, które potrafi być zdumiewająco duże, najczęściej w zależności od standardu oraz położenia sklepu, czy straganu z owocami. Efekt tego jest taki, że nie potrafię nic kupić! Ciągle wydaje mi się, że na pewno przepłacę. Nie mogę się wyzbyć przeliczania wszystkiego na złotówki i wszystko wydaje mi się strasznie drogie! Nic dziwnego, przecież wówczas nasze pensje miesięczne, w przeliczeniu na zachodnią walutę, wynosiły około dwudziestu dolarów. Włóczę się po pobliskich ulicach, oglądam wystawy, oglądam ogromne ilości towarów i studiuję ceny.

    Porównuję to wszystko z tym, co jest w naszym kraju. Czuję się sfrustrowana naszą polską biedą, brakiem wszystkiego w polskich sklepach. Co z tego, że tu na Zachodzie jest wszystko, gdy to jest dla nas prawie nieosiągalne.

    Wprawdzie Stefan zarobił tu w Austrii całkiem niezłe pieniądze, ale sporym wysiłkiem i kosztem wielu wyrzeczeń całej naszej rodziny i przy ich wydawaniu musimy zachować wielki umiar i rozsądek. Wiem, że moglibyśmy tu zamieszkać. Stefan ma niezłą pracę, ubezpieczenie, otrzymałby nawet duży zasiłek rodzinny. Jesteśmy tu już we dwoje i w końcu musieliby puścić z Polski nasze dzieci, może by to i trochę potrwało, ale przecież wokół nas mamy wiele takich przykładów.

    Ucieczki z kraju całych rodzin były wówczas na porządku dziennym. Mimo pokusy dalszego życia w zamożnym, normalnie funkcjonującym kraju, gdzie prawdopodobnie żyłoby nam się całkiem dostatnio, nie bierzemy jednak tego w rachubę. Zamierzamy wrócić do kraju i traktujemy to w sposób całkiem oczywisty.

    Wieden MariahilferstrasseSzykujemy się, więc do wyjazdu. Robimy zakupy do domu, kupujemy prezenty. Jeszcze tylko pakowanie i żegnamy Wiedeń, ciesząc się z rychłego spotkania z naszymi dziećmi. Żałuję trochę, że Wiedeń udało mi się zobaczyć jedynie pobieżnie, mam nadzieję, że tu jeszcze kiedyś wrócę i wtedy poznam go lepiej.

    Powrotna podróż, nie licząc stu szylingowego mandatu na granicy za brak znaczka PL na samochodzie, co psuje nam trochę humor, przebiega gładko.

    Wreszcie bardzo szczęśliwi docieramy do naszego domu. Jak zwykle poza ogromną radością ze spotkania z dziećmi i rodziną, wielką frajdę mamy ze wspólnego cieszenia się z przywiezionych prezentów. Te wszystkie drobiazgi, słodycze są tak bardzo nieosiągalne w Polsce i stanowią prawdziwe rarytasy.

    Tak oto, moja krótka podróż „do i po męża” dobiegła końca. Spisałam się zapewne, według oczekiwań służb paszportowych MO, bardzo dobrze, bo jak zapewne uważali, udało mi się nakłonić męża do powrotu do kraju.

    A oni teraz będą wiedzieli, jak go ukarać, za samowolne przedłużenie sobie pobytu na Zachodzie. Niech nie myśli, że szybko dostanie paszport!

 

Wspominała:

Elżbieta Żak

Foto: Ze zbiorow rodzinnych autorki

OSTATNIE ARTYKUŁY: