Przygoda z Naturą

TYLKO TO JEDNO SŁOWO....MATKA

Swojej kochanej mamie, Barbarze Kołodziej – wspomnienia te dedykuję.

   Jedno tylko słowo, które jakże łatwo napisać. Bardzo łatwo. Bardzo łatwo jest je także wymówić i to we wszystkich chyba językach świata, bo brzmi podobnie. To chyba także pierwsze słowo, które wymawia maluch mozolnie gramoląc się z podłogi wspierany z troską przez matczyną dłoń. Słowo to tkwi przez całe nasze życie w naszych sercach, myślach, słowach, pamiętnikach nie zagrożone przez żadne inne.
  Imieniny mamay - 2012  Długo moje myśli błąkały się gdzieś w moim świecie dzieciństwa, studenckich czasów, wieku kiedy był czas przeznaczony na założenie rodziny i tej pogodnej jesieni przyprószonej siwizną włosów na głowie.    Długo, bardzo długo siedziałem nad pustą kartką papieru wpatrzony w to magiczne słowo nie mogąc znaleźć słów które oddałyby to, co było w moim sercu. Za oknem zapadał wczesno-wiosenny zmrok.
    Wzrok mój prześlizgnął się przez słowa pisane matczyną ręką. Spojrzałem na właśnie otrzymaną kartkę z życzeniami imieninowymi od mojej mamy. Jak zawsze pisane wierszem. Jak zawsze wywołujące we mnie falę wzruszenia. Tak już od kilkudziesięciu lat. Od kiedy opuściłem rodzinny dom. Okazyjne, świąteczne, urodzinowe – wszystkie one pisane wspaniałą kaligrafią wplecioną w słowa wierszy.
    Nie tylko życzenia, bo także już od wielu lat pamiętnik mojej mamy pisany jest wierszem. I tak jest do dziś. Nigdy nie dane było mi go przeczytać choć wiem, że istnieje. Boję się, że przeczytam go wtedy, kiedy nie będzie jej wśród nas bo kiedyś powołana będzie przez Tego, który przyjął do siebie mojego ojca. Oby jak najpóźniej, bo dzisiaj nie dopuszczam tej chwili nawet w moich słowach czy też myślach.
    Babcia mojej mamy miała pięcioro dzieci – jednego syna i cztery córki, w tym bliźniaczki (moją mamę Barbarę i jej siostrę – Zofię). Prowadziła z dziadkiem, który zmarł zaraz po wojnie, gospodarstwo we wsi Gołębice koło Sandomierza. Pamiętam ich dom, w którym się urodziłem (stoi do dzisiaj) i gospodarstwo babci. Było bardzo biednie i chyba dlatego moja mama wyszła za mąż tuż po wybuchu wojny w wieku zaledwie 17-tu lat.
    Klekotanie kół furmanki na koleinach gliniastej suchej polnej drogi, zmuszało od czasu do czasu na otwieranie moich zaspanych sześcioletnich oczu. Nade mną rozgwieżdżone sierpniowe niebo. Mama z wielką czułością okrywała wówczas moją starszą siostrę Hanię, mnie  i mojego brata bliźniaka - Jacka, obiecując, że już wkrótce będziemy w mieście (w Sandomierzu), w domu do którego przeprowadzaliśmy się. Usypiałem powtórnie do następnego odgłosu kolebania się wielce wysłużonych kół i parskającej szkapy.
    Te pierwsze lata w nowym miejscu, to nieustanna troska mamy, abyśmy się w nim dobrze czuli, ale jeszcze większą jej troską było codzienne troszczenie się o nasz byt. Zwłaszcza w tych pierwszych powojennych latach, kiedy życie w naszym sandomierskim domu (istnieje on do dziś -*) było bardzo skromne. Mimo to, zabłąkany wędrowiec zawsze mógł liczyć na herbatę czy też kromkę chleba. Mama zawsze potrafiła coś wyczarować w kuchni dla gościa. Taka pozostała do dzisiejszego dnia.
    Kiedy dziś spoglądam na zdjęcia z przedszkola, do którego uczęszczałem wraz z bratem nie mogę zapomnieć mamy pocieszającej nas przed lękiem pozostania w nim bez jej opieki na kilka godzin dziennie. Później już chodziliśmy chętnie ale to dzięki mamie, która nas do tego tak umiejętnie przygotowała.
    Równomierne, pełne szaleńczej furii  stukanie, pędzącej niczym lokomotywa maszyny do szycia, na której mama godzinami obszywała nas i Mama pierwsza z lewej w otoczeniu rodziny-2013sąsiadki, towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo, aż do opuszczenia domu rodzinnego. Tak naprawdę to do dzisiaj, choć tylko wtedy, kiedy jestem na urlopie w Polsce. Ale już nie ta maszyna i nie ten cudowny urok pracującej maszyny w maleńkim mieszkanku w poprzednim domu rodziców. Mama przerabiała nieraz wielokrotnie ubrania lub szyła nowe (było taniej), abyśmy nie czuli się źle wśród rówieśników.
   Lubiłem patrzeć na wysnuwający się ścieg spod igły mamy maszyny nad którą pochylona, pracowała nieraz do późna w nocy. Szycie będzie towarzyszył jej przez całe życie. Dziś jakże inaczej patrzę na to jej szycie. Wtedy widziałem tylko pasjonujące mnie jako dziecko, pędzącą igłę z nitką, a dziś widzę olbrzymie nieraz zmęczenie na tej matczynej twarzy. Widocznie pewne obrazy wymagają czasu w celu ich utrwalenia na stałe w pamięci i lepszego ich zrozumienia. Czasu, na dostrzeżenia czegoś co uleciało wcześniej porwane wirem czasu, zostawiając je tylko w niezawodnej (nie zawsze) pamięci.
    Okres Świąt Bożego Narodzenia (które to święta lubiłem najbardziej) to czas wielkiego wysiłku naszej mamy, bo tato jako jedyny żywiciel rodziny, nie mógł jej za dużo pomóc. Okres ten zaczynał się w tą cudowną noc, kiedy to św. Mikołaj zostawiał pod poduszką prezenty akurat takie, które były nam najbardziej potrzebne. Skąd on o tym wiedział? Mimo usilnych obietnic, zawsze usypialiśmy smacznie “przed czasem” nie mogąc zobaczyć żywego św. Mikołaja. A kiedy dowiedziałem się, że to mama-mikołaj wkładała nam te prezenty, nie miałem do niej o to najmniejszego żalu, bo marzenia o spotkaniu ze św. Mikołajem długo jeszcze błąkały się w moich dziecięcych snach.
    Dziś, kiedy patrzę na ten przedświąteczny ruch, niczym na zatrzymany kadr w filmie, ogarnia mnie lekka nutka melancholii i smutku, że ten cudowny czas, kiedy pod kierunkiem mamy ubieraliśmy w wigilię choinkę i zapalając tuż przed wigilijną wieczerzą świeczki w lichtarzykach na świątecznym drzewku, odszedł bezpowrotnie wraz z okresem mojego szczęśliwego dzieciństwa. Ten czas kiedy mama wyczarowywała w kuchni wspaniałe przedświąteczne smakołyki, nie jest w stanie się powtórzyć z bardzo wielu powodów. Pozostały wspomnienia, jako skromna pamiątka tamtych cudownych chwil z naszą mamą.Mama z corka Anna w Doylestown - USA-2005
    Był taki okres we wczesnych latach mojego dzieciństwa, kiedy z powodu choroby taty, mama musiała włożyć wiele wysiłku abyśmy nie zaznali głodu i nie odczuli chwilowego braku taty. Dopiero wiele, wiele lat później, kiedy ja musiałem z żoną zapewnić byt naszym dzieciom, zrozumiałem ile w tamtych czasach musiało mamę to kosztować trudu i ciężkiej pracy, abyśmy nie odczuli tego trudnego okresu. Wtedy i później mama nigdy nie skarżyła się na tą trudną sytuację. Zawsze była w takich momentach optymistką pogodnie tłomacząc nam, iż wszystko przy pomocy Boga się ułoży i będzie znowu nam lepiej.
    Cudowne trele skowronków na letnim rozżarzonym niebie, cichy szelest nabrzmiałych od dojrzałych ziaren łanów zbóż uginających się pod lekkimi powiewami wiatru, uciekające z pod nóg stada kuropatw i zajęcy, a także snop iskier z palonych badyli ziemniaczanych, które dziś tak bardzo zostały wyraziście zapamiętane w mojej dorosłej już pamięci, to także w wielkim stopniu zasługa mojej mamy. To przecież ona wielokrotnie w dzieciństwie zabierała nas ze sobą w pole do Krukowa i Gołębic (dziś dzielnice Sandomierza), gdzie pomagaliśmy jej w pracach polowych. Tato, który pracował jako mistrz malarski, mógł pomagać w polu tylko sporadycznie.    Pamiętam jak wielokrotnie, szczególnie w okresie wakacji nie mieliśmy ochoty pracować w polu, zwłaszcza, kiedy w tym czasie koledzy spędzali czas nad Wisłą. Wtedy mama swoją cierpliwością i rozumnym tłomaczeniem, przekonywała nas o potrzebie i ważności naszej pomocy.
    Także po urodzeniu naszego najmłodszego brata Tadeusza, zawsze razem z siostrą chętnie pomagaliśmy mamie przy jego wychowaniu. A to dla niej była duża pomoc z naszej strony, za którą nam zawsze dziękowała.    Na obozach harcerskich, na które bardzo lubiłem jeździć z bratem Jackiem, z niecierpliwością wyczekiwałem tej niedzieli, kiedy odwiedzali nas nasi rodzice. Bo mimo dobrej harcerskiej kuchni, a raczej kotła, tęskniłem za mamy jedzeniem. Mama o tym zapewne dobrze wiedziała, bo zawsze podczas tych wizyt przywoziła nam to, co najbardziej lubiliśmy.
    Bardzo często to co przytrafiło mi się złego, wynikało z mojej winy. Pechowym dla mnie był dom mojej babci Heleny (ze strony mamy), w którym spotkały mnie przykre wypadki. Bochen chleba upieczony przez babcię oparty na mojej piersi i ostry nóż, którym chciałem ukroić pajdę chleba; zakończyło się tak jak tego się zupełnie nie spodziewałem. Przekrojony mój  siedmioletni nos, krew i ból. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się porządnego lania. Jednak źle oceniłem mamę, bo w przeciwieństwie do moich obaw, mama ze zmartwieniem i troską zawiozła mnie do lekarza. Do dziś pozostała tylko szrama i kolejne cudowne wspomnieZ corka Anna w Doylestown - PA - USA- 2005nie o niej.
    Głupie młodzieńcze żarty podczas maglowania w domu babci skończyły się złamaniem ręki. Dla piętnastolatka  było to trochę szokiem pomieszanym z lękiem przed czekającą mnie operacją. To chyba dzięki mamie, która była wtedy bardzo blisko, roztaczając wokół mnie niewidzialną magiczną matczyną opiekę i wsparcie, przeszedłem przez ten szpitalny okres bardzo łagodnie I bezstresowo.
    “Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił…” Słowa tej pieśni związanej z okresem postu przed Wielkanocą, a śpiewanej podczas rozważań liturgii Gorzkich Żali, chyba najbardziej wprowadzają mnie w nastrój tego najważniejszego święta w religii katolickiej. Ale też niezwykle ostro przywołują wspomnienia z okresu, kiedy mieszkałem wraz z rodzeństwem i rodzicami razem. To przede wszystkim mama, prowadziła nas do kościoła we wszystkie święta i od dziecka wpajała nam wiarę w istnienie Boga. Dziś ta wiara, którą dzięki rodzicom pozostała we mnie, bardzo pomaga mi przejść przez trudne nieraz okresy życia.
    Pięć lat studiów w Krakowie, to okres nauki ale także nieco beztroskiego życia i... nieumiejętnego gospodarowania kieszonkowym otrzymywanym od rodziców. Dzięki mamie, która przesyłała często przez kierowcę PKS-u, “paczki żywnościowe” nie odczuliśmy głodu’ co zresztą byłoby naszą winą.
    „Synu wracaj!”, te rozdzierające swoim tragizmem słowa przepełnione ogromnym smutkiem, wypowiadane przez łzy przez moją mamę podczas telefonicznej rozmowy z „Batorego” na Morzu Północnym w styczniu 1984 roku, tkwią we mnie jak nigdy nie usunięta drzazga. Bolą do dzisiaj, może jeszcze bardziej jak wtedy.
    Gdybym usłyszał je obecnie, na pewno nie zdecydowałbym się na emigrację. Dziś, kiedy myślę o tym zdarzeniu, wiem jak bardzo mama przeżywała to, że opuszczam rodzinny dom rodziców, którego niezapomniany klimat straciłem praktycznie na zawsze.
    W ten wrześniowy, smutny dla naszej rodziny dzień 1994 roku, widziałem po raz pierwszy chyba łzy na twarzy mojej mamy (na mojej też ich nie zabrakło). Łzy bólu (tych radosnych było znacznie więcej) po stracie naszego taty. Mama, bardzo przeżyła to smutne wydarzenie i do dzisiaj nie może pogodzić się z Jego odejściem, mimo upływu tylu lat.
    Dziesiątki, setki wspomnień o mojej mamie przewija się w mojej pamięci, która zarejestrowała je w najdrobniejszych nieraz szczegółach niczym najdoskonalszy aparat fotograficzny. Nie sposób wymienić je wszystkie. Nie sposób wymienić te najważniejsze. Nie sposób porównać wspomnień pobytu mamy w USA ze wspomnieniami z moich corocznych urlopowych spotkań z mamą w Polsce. Nie sposób porównać wspomnień o mamie z okresu wszystkich lat mojego dzieciństwa, wieku dojrzałego i jesiennych lat.
   Bo dla mnie, są one wszystkie jednakowe i najcenniejsze. I ciągle ich przybywa. Bo Bóg dał mi najdroższy upominek jakim mnie mógł obdarować w swojej niezmierzonej dobroci. Dał mi wspaniałą matkę, którą mogę cieszyć się do dzisiaj. Do dziś, kiedy wybieram się do Polski do ukochanego Sandomierza, z niecierpliwością oczekuję spotkania z moja mamą. Mimo swojego wieku (92 lat), zachowReczna robotka mamy-2013ała do dzisiaj świetną kondycję fizyczną i psychiczną – tak zresztą jak jej siostra bliźniaczka, Zofia.
  Dziś nazywam mamę „rodzinnym komputerem”, bo jeżeli nie wiem kiedy urodziły się nasze wnuczęta lub miały miejsce inne rodzinne wydarzenia, dzwonię po informacje do Polski - do mamy, która bez wahania odpowiada natychmiast. Nigdy się nie myli.
    Mama do dzisiaj kocha jednakowo całą czwórkę swoich dzieci, tak jakbyśmy mieli ciągle po parę zaledwie lat.
    Dzięki Ci mamo za to, jak i za to, że dostarczyłaś mi tyle cudownych wspomnień, których się nigdy nie zapomina i które jak relikwie, są przechowywane w moim sercu na zawsze.
 P.S.  To wspomnienie o mojej mamie ukazało się w polonijnej gazecie – „Kurier Plus”, w dniu 3.07.2010. Przedruk za zgodą redakcji.
 (*) – „Dzieciństwa Wspomnień Czar” – to moje wspomnienie o dwóch domach, w których się wychowałem, a które jest zamieszczone na tej stronie - PZN w dziale – Opowiadania-Retro.
   
 Tekst i zdjęcia: Józef Kołodziej
 Marzec-2014
 Korekta: mgr Krystyna Sawa    

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: