
Witold Wnukowski
SZÓSTAK!
Wrzesień dzwonił słońcem w chłodnym powietrzu poranka. Właściwie
to prawie październik z pasemkami mgieł ponad ziemią. Dziś wreszcie
strzeliłem kozła. Słaby szóstak, niby nic... a jednak ładne trofeum.
Teraz, kiedy leżał u moich stóp obsypany kropelkami porannej mgły, w
promieniach słońca pobłyskiwał radośnie jak świąteczna choinka - niby
nic, ale ile ja się za nim nachodziłem. Taki sobie w średniej tuszy.
Kiedy schodził z nocnego popasu tuż po wschodzie słońca, w
chłodzie i we mgle, wydawał się równy z młodnikiem, do którego zdążał.
Spotkałem go na dawnych pegeerowskich polach - kiedyś pełnych upraw,
teraz zachwaszczonych, porosłych wiechciami burzanu, ostu i pachnącego
piołunu - nieużytkach zaniedbanych w imię zniszczenia wszystkiego co z
przeszłości - teraz służyły wyłącznie dziko żyjącej zwierzynie.

Kilka wieczorów i kilka poranków, krok za krokiem lornetowałem
każdą nierówność, nasłuchiwałem lażdego szmeru......dziesiątki uroczysk,
dróżek i bezdroży. Aż wreszcie tutaj go spotkałem!
Stałem w cieniu rosochatej wierzby, rosnącej przy kępce niewysokiego
wysokiego brzeźniaka bielejącego kontrastem na tle odległych starych
sosen. Stałem nieruchomo wiedząc, że kształt człowieka zwierza nie
spłoszy, że dopiero zapach i ruch - a wiatr miał dobry. Na horyzoncie, w
oddali, wierzchołki drzew rozjaśnione wschodzącym słońcem sterczały już
jak wyspy nad oceanem nieprzebytej wody, a ponad polami ostatnie smugi
mgieł topniały w powietrzu i już schodziły pierwsze sarny.
To wtedy najpierw posłyszałem jego szczekanie. Przy każdej próbie,
jak zepsuta sygnałówka mimo mocno nadętych policzków, wydawał ledwie
ciche charczenie. Musiał być stary, tego byłem pewien! Niedługo
zobaczyłem go. Szedł wolno z nisko opuszczoną głową, rozchlapując
cewkami pełne barw i dźwięków perliste krople rosy. Było cicho i jakby
nigdy nic.
Poranne niebo pociągnięte delikatnym lazurkiem, jaśniało z minuty na
minutę, a w pobliskim miasteczku z wieży kościelnej,jak co dzień,
dzwonił już dzwon na poranne nabożeństwo. To właśnie wtedy strzeliłem.
Kozioł był w ruchu, odległość spora. Dostał na spóźnioną komorę,
wierzgnął tylnymi cewkami i uszedł gdzieś w kierunku lasu. Huk wystrzału
zburzył ciszę, odbił się echem i po chwili ucichł.
Po takim strzale, nie śpieszyłem się. Trzasnąłem zapałką przypaliłem
papierosa i odczekałem na długość jego wypalenia Potem poszedłem do
samochodu i z psem wróciłem na zestrzał. Pies jak zawsze po zapachu
kropel farby w trawie, rozpoznał trop, zafurczał waflami i przepadł w
sitowiu pod lasem. Ruszyłen za nim nasłuchując i ostrożnie rozsuwając
gęstwinę. Po chwil dziawgnął raz i drugi, i już wiedziałem, że znalazł i
jak mam iść do niego. Przedarłem się przez kolejne krzaki i byłem już na
miejscu. Kozioł dostał na płuca i leżał bez ruchu w obfitej
bladoczerwonej, pienistej farbie.
Kiedy tam podchodziłem, ze szczytu pobliskich drzew zerwały się wrony i
oglądając się w dół, kracząc, odleciały z żalem, że chcę odebrać im
zdobycz. Jak one prędko się zwiedziały.
Jak prędko zauważyły ofiarę! Niedługo pewnie rozpoczęłyby
rozszarpywanie.
Obejrzałem poroże, nieregularny szóstak. Rozchyliłem pysk i po zębach
określiłem wiek. Kozioł był stary. Prawidłowy selekt!
Pociągnąłem go do auta i pojechałem do domu. Tuszę jak zwykle
odwiozłem do pun

ktu
skupu i na drugi dzień zabrałem się za głowę. Wygotowałem i
wypreparowałem, resztkami mięsa z łba karmiąc nieodstępującego mnie psa.
Jakoś tak się złożyło, że podczas tego zajęcia właśnie miałem telefon i
musiałem pilnie wyjechać. Po kilku dniach, kiedy chciałem dokończyć,
okazało się, że łeb gdzieś przepadł. Szukałem wszędzie i długo. Daremnie!
A przecież na wiosnę będzie wycena trofeum, i co? Jeśli nie okażę głowy
kozła przed komisją, oskarżą mnie o kłusownictwo! Mimo upływu czasu i
nieudanych poszukiwań, nic nikomu nie mówiłem, nikogo nie pytałem. To
była sprawa bardzo delikatna.
I tak minęło kilka miesięcy. Minęły jesienne słoty, mijała zima. Aż
któregoś dnia nagły przypływ ciepła roztopił śnieg i rozmroził
zamarzniętą ziemię. I właśnie wtedy moja żona zarządziła przedwiosenne
pobielanie drzewek w naszym ogrodzie.
Zalałem wapno wodą, odczekałem kilka dni i ruszyliśmy do pracy.
Malowanie wiśni, śliw, grusz i jabłoni nie było trudne. Gorzej z
pobielaniem krzewów porzeczek i agrestu. Gęsto porośnięte najpierw
trzeba ograbić, poprzecinać, podwiązać i dopiero wtedy ochlapać wapnem.
Najtrudniej pod nisko zwisającymi gałązkami - opadłe, powypuszczały
dziesiątki drobniutkich korzonków i wrosły w ziemię. Trzeba grabkami
mocno szarpać, żeby wygarnąć suche liście. Szczególnie ciężko szło pod
czerwoną porzeczką. Wysoki rządek tak był przerośnięty, że chętnie
zrezygnowałbym z jego oczyszczenia. I tylko to, żeby nie słuchać
późniejszego gderania było powodem, że szarpałem i szarpałem, aż
wreszcie zniecierpliwiony nie radząc sobie grabkami, sięgnąłem ręką.
Jakież było moje zdumienie, kiedy ciągnąc zdawało się za
kawałek gałęzi, wywlokłem z krzaków poczerniały łeb kozła. I wtedy
zrozumiałem.
Pod moją nieobecność, mój piesek – jamnik szorstkowłosy Bajbus – wywlókł
poroże do ogrodu i jako swoją zdobych, schował pod krzakiem.
Byłem uratowany!
„Autor: Witold Wnukowicz
Opowiadanie to pochodzi z książki:
"Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
Przedruk za zgodą autora