Przygoda z Naturą

MAŁA POMYŁKA

                Wiatr w podmuchach targał drzewami, drżał na liściach, zwiastował burzę. - Dziś do łasu nie pójdę! - postanowiłem.
   Przed kilku dniami jeden z kolegów, wchodząc na ambonę spadł z wysokości kilku metrów ...teraz leżał w szpitału z nogą na wyciągu i cierpiał. Kupiłem drobny upominek i poszedłem w  odwiedziny.
    Otworzyłem ciężkie drzwi szpitalnej portierni, pokonałem kilka schodków ... skrzypienie drzwi i odgłos moich kroków odbiły się echem od ścian wysokiego holu, zadudniły w szerokiej przestrzeni i onieśmieliły już na wstępie.
- Dzień dobry! - powiedziałem schylając się do okienka.
 Ludzie w bieli ... dwóch mężczyzn i kobieta, gestykulujac rękoma podkreślałi ważność prowadzonej rozmowy ... chyba mnie nie zauważyli. Wciąż onieśmielony powtórzyłem cicho:
 - Dzien dobry!   Ponieważ jeszcze nie zauważyli, powtórzyłem trochę głośniej:
 - Dzien dobry!
Dopiero wtedy siedzący bliżej mężczyzna powoli odwrócił głowę, ogarnął mnie spojrzeniem i spytał:
 - Słucham?
 - Ja w odwiedziny. Na chirurgię. Do pana Pękali!
 - Zaraz, zaraz! - powiedział i nie spiesząc się sięgnał po gruby zeszyt, potem wodząc pałcem z góry do dołu czegoś szukał.
 - Jak, jak? - spytał kilka razy.
 - Pan Pękala! - powtórzyłem.
 - A jest! - znalazł i marszcząc brwi powiedział
 - Ksiądz Pękala!
- Pan Pękala! – powtórzył1em.
- Ksiądz Pękala! - upierał się
- A kim pan właściwie jest? - spytał jakoś tak podejrzliwie - w tych czasach podejrzliwość była normalnością. - -Kolegą! - powiedziałem, nie dziwiąc się niczemu.
 Tamci dwoje przestali rozmawiać, uśmiechnęli się i z zainteresowaniem spojrzełi najpierw na mnie, a potem po sobie. Mężczyzna, chyba portier, podszedł do okienka, wystawił głowę na drugą stronę, rozejrzał się po holu i dopiero wtedy zapytał:
- W jakiej sprawie? Teraz tamci przestałi się uśmiechać i z jeszcze większym zainteresowaniem popatrzyli w moją stronę.
 - No, w odwiedziny! - powiedziałem nieco zdziwiony. No bo jak, dzisiaj przecież dzień odwiedzin ... a on pyta? - ----- 
 - Chciałem odwiedzić kolegę! - dodałem bagatełizując tego księdza.
 - Co za czasy! - pomyślałem - Na każdym kroku trzeba się tłumaczyć. Wszędzie jakieś niedowierzania!
 - W odwiedziny! - powtórzyłem.
Portier powoli wstał ze swego krzesła, podszedł do tamtych, poszeptali, potem odwrócił się i powiedział do mnie: -  -
 - To w błoku numer trzy! Siostra zaprowadzi!
 Potem usiadł i wypisał przepustkę. Kiedy mi ją wręczał, powiedziałem przez skromność:
 - Może sam pójdę?
 - Nie, nie! - tamten odparł szybko, ale grzecznie
 - Siostra zaprowadzi! Tymczasem siostra już wstała z krzesła i już wyszła przed portiernię.
- Pan do księdza? - teraz ona zagaiła.
- Tak! - potwierdziłem na odczepnego. Wyszliśmy na szpitalny dziedziniec, minęliśmy bramkę otwieraną łańcuszkiem ze środka portierni, kilka dorodnych buków i rozłożystych dębow zacieniających podwórze i już byliśmy pod budynkiem oznaczonym ogromną rzymską trójką i tablicą z napisem - "Oddział chirurgiczny".
 Brama wejściowa też była ciężka, z trudem odciągnąłem i siostra weszła pierwsza. Zaraz były szerokie, z metalowym okuciem schody, potem jeszcze jedne drzwi i tutaj oszołomiła mnie biel i zapach jodoformu. Nie znosiłem wnętrz szpitalnych, onieśmielały mnie swoją bielą, zapachem i tym ogromem.
 - Proszę za mną - powiedziała siostra.
 W holu było dużo chorych i odwiedzających. Chorzy w szlafrokach, pidżamach i kapciach. Niektórzy kuśtykali dźwigając cężkie gipsowe opatrunki. Inni leżełi na wystawionych tu łóżkach.
 - Biedacy - pomyślałem - Nie ma dla nich miejsca na sali!
 - Proszę tutaj - siostra podeszła do białych drzwi.
„- Sala nr 5. Izolatka. Wstęp wzbroniony" - przeczytałem. Idąc wzbudzaliśmy ogólne zaciekawienie. Prowadzony przez siostrę musiałem wyglądać ważnie - bo przecież w odwiedziny do chorych, zwykli ludzie przychodzą tu sami. Mój chory kolega odgrodzony parawanem od drugiego chorego, leżał sobie w dwuosobowej salce. Jego złamana noga ułożona w drucianej szynie wyciagnięta wysoko, była na wyciągu.
 - Gość do księdza - powiedziała siostra.
 Pękala uśmiechnął się łagodnie, podziękował siostrze za uprzejmość i podał mi rękę. Ująłem jego miękką dłoń i ledwie opanowałem się przed pocałowaniem. Milczałem. Na sąsiednim łóżku jakiś mężczyzna leżał z podłączoną kroplówką. Dopiero kiedy siostra wyszła spytałem Pękalę:
- No jak się czujesz? Masz pozdrowienia od kolegów!
- To coś poważnego? - spytałem patrząc na jego nogi.
- Złamanie lewej kości podudzia z łekkim przemieszczeniem - powiedział fachowo.
  W szpitalach pacjenci już po krótkim czasie wyrażają się poprawną medyczną nomenklaturą.
- Pozdrowienia od kolegów – powtórzyłem
- Mówili, że straciłeś przytomność. Heniek cię znalazł. Masz szczęście.
- Tak! Spadłem z ambony! Przytomność odzyskałem dopiero w szpitalu!
- Na drugi dzień - uśmiechnął się.
- Masz szczęście – powtórzyłem.
- No, a co z tym księdzem?
- Cicho! - Pękala przyłożył palec do ust, dyskretnie wskazując na sąsiada.
- Byłem na połowaniu i spadłem z ambony - wyszeptał
- Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem w komfortowych warunkach otoczony szczególną opieką. I wtedy zorientowałem się, że biorą mnie za księdza – zaśmiał się.
- Aha! - zrozumiałem
- Pomylili leśną ambonę z kościelną!
- Teraz ja zaśmiałem się.
- Właśnie! – potwierdził.
- I co, nie sprostowałes?
- A po co? - Pękala pokazał palcern na luksusowe urządzenie salki.
- Widziałeś ile łóżek jest na korytarzu? - dodał i znowu dyskretnie spojrzał na ciężko chorego sasiada.
- Przecież jest mi tu dobrze! - stwierdził.   

„Autor: Witold Wnukowicz
 Opowiadanie to pochodzi z książki:
  "Z wędką i strzelbą – Opowiadania"
 Przedruk za zgodą autora


OSTATNIE ARTYKUŁY: