Przygoda z Naturą

650 KILOMETRÓW PO RIO BENI 

    Boliwia to kraj leżący niemal w sercu Ameryki Południowej. Połowa obszaru Boliwi rozciąga się na terenie dorzecza Amazonki co stwarza niespotykane nigdzie indziej możliwości poznania dziewiczych lasów deszczowych. Trudny dostęp do wielu terenów ochronił je przed zachłannością białego człowieka w ubiegłych wiekach. Dzięki tym czynnikom Boliwia zachowała wiele z dziewiczego piękna. Jest to prawdziwe eldorado dla podróżników i obieżyśwatów. Celem naszej wyprawy była rzeka Beni, płynąca przez ten obszar.

    Nasza trójka, Piotr Tomal, jego przyjaciel Paweł Wojnowski i niżej podpisany postanowiliśmy przepłynąć odcinek niemal 650 kilometrowy od Rurrenabaque do leżacego nad brazylijska granicą miasta Riberalty.

Dzień na  Rio Beni.

    Natarczywe nawoływanie mojego imienia przedzierało się przez ścianki namiotu i drażniło ucho. Uchyliłem ochronną siatkę i wystawiłem głowę na zewnątrz. Słońce stało już ponad linią dżungli, za chwilę zrobi się tu duszno i wilgotno jak co dzień, pomyślałem. Na dziobie łodzi przycumowanej do piaszczystego brzegu stał Piotr wyciągając złowioną rybę.Trasa wyprawy

    Krzyknęłem do niego.  Piotr wskazał na Chino, naszego sternika wynajętego w Rurra. Codziennie rano obchodził on najbliższą okolicę wokół obozu. Teraz stał pochylony i czemuś bardzo uważnie się przyglądał. Gdy mnie  zauważył pomachał do mnie, ruchem  nie uznającym  sprzeciwu. Wyczołgałem się z namiotu, wcisnąłem na stopy paski i ruszyłem w jego kierunku.

    Od czterech dni byliśmy na wyprawie na rzece Beni. Tym razem uwiodła mnie Boliwia i choć kraj ten okrzyknięty jest też Tybetem Ameryki Południowej to jednak nie góry, nie  ośnieżone stożki wulkanów, nie śnieg i szczeliny miały być terenem mojej przygody, ale dżungla, dorzecze Amazonki, wilgoć, insekty i parny tropikalny las.

    Buty zanurzały się w ciepłym piasku nadrzecznej łachy. Gdy stanąłem przy Chino ten palcem wskazał na wyraźne ślady, przypominające kocie tropy tylko kilka razy większe i wydukał „el tigre”. Nie miałem najmniejszego problemu w zrozumieniu tej wypowiedzi, może tylko co do klasyfikacji, ale kot i to duży był tu na pewno. Dołączył do nas jak co dzień ubrany w  moro Melvin. Do tej pory był on zajęty przygotowywaniem śniadania. Pochylił się, przyłożył dłoń do tropu, obszedł małe kółko wokół nas i cicho powiedział; ” jaguar z małym” wskazując na mniejsze tropy pomiedzy kępami trawy. Biwak nad Rio Beni

    Melvin człowiek dżungli jako ośmiolatek wraz z ojcem opuścił swoją wioskę ukrytą nad jednym z dopływów Beni. Z chwilą opuszczenia rodzinnej chaty kończyło się dla niego sielankowe życie dziecka a rozpoczęło trwarde życie dorosłego. W dniu w którym ją opuszczał, widział ją poraz ostatni. Zarabiał na życie różnie ale zawsze w dżungli. Był drwalem, zbieraczem kauczuku i orzeszków brazylijskich, poszukiwaczem złota, myśliwym i rybakiem. Znał i kochał dżunglę.

     Melvin po chwili dodał; „była  tu wczesnym rankiem zwabiona zapachem ryb” (wczorajszy połów był bardzo obfity i jeszcze kilka ryb pluskało się w plastykowym wiadrze koło łodzi). Jednak duża liczba ludzi odstraszyła ją, nie odważyła się podejść bliżej nawet za cenę łatwego łupu.

     Na lodzi- ucieczka przed burzaPrzypomniałem sobie, że tuż przed wschodem słońca, obudziło mnie przerażające wycie małp. Wyjrzałem wtedy przez małe okienko namiotu ale nic poza szarówką odchodzącej nocy i nisko stojącej mgły na rzece nie wzbudziło we mnie niepokoju.

    Wróciliśmy do obozu. Na ten dzień mieliśmy zaplanowany  kilkukilometrowy obchód dżungli,  podczas którego może uda nam się wytropić nocnego gościa. Na śniadanie jak zawsze była ryba, w tym dniu przygotowana przez Chino. Melvin przyniosł dwie zielone kolby z liści palm, w których przez cała noc dochodzily piranie w marynacie z warzyw, wędzone przez noc na żarzącym się ognisku.

    Rozciął łyko z drzewa balsy i powoli zaczął odwijać liście jakby chciał zatrzymać cały  aromat  wewnątrz. Każdy z nas dostał cała rybę z głowa i ogonem, skóra  przy najlżejszym dotknięciu, pękała ukazując pod spodem białe mięso, o smaku delikatnych nieznanych mi ziół. Jedliśmy palcami  popijając herbatą. Monotonie jedzenia nagle przerwało poruszenie w koronie  nadbrzeżnych palm. Grupa siedzących tam ar rozkrzeczała się, zerwała i poleciała na drugą stronę rzeki. Może spłoszyła je czyjaś nieproszona wizyta? Patrzyliśmy na ich dość niezgrabny lot a potem wzrokiem próbowaliśmy przewiercić zieloną ścianę otaczających obóz zarośli.

    Jakie jeszcze niespodzianki i zagadki kryje  przed nami wszechobecna i mroczna dżungla, czyje ślepia bacznie obserwują nas z jej zakamarków?.

    Po śniadaniu nie zwijając obozowiska wsiedliśmy do naszej łodzi i przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Słońce lało z nieba gorący żar. Wygrzewający się na ciepłej grzędzie aligator na nasz widok szybko zanurkował do wody. Już tylko wysoka piaszczysta skarpa oddzielała nas od ściany puszczy.

    Melvin pierwszy  wszedł pomiędzy olbrzymie zarośla, wycinając dla nas maczetą ścieżkę. Po przejściu kilkunastu metrów zatrzymał się przy wciśnietej pomiędzy konary brązowej kuli wielkości piłki nożnej, odłamal kawałek ścianki przytrzymując w otworze palec na który momentalnie wdrapały się dziesiątki małych różowych robaczków. „Chcecie spróbować” spytał, wkładajac palec z termitami do ust, smakują jak słodka mięta dodał. Zaskoczony tą propozycją nic nie odpowiedziałem, grymas na twarzach moich kolegów mówił sam za siebie.

    W cieniu pod baldachimem drzew szło się dość znośnie. Weszliśmy w zagajnik z niskopiennych palm o szerokich liściach. Przewodnik pochylił  się, szukając czegoś w gęstej ściółce liści zalegających całą okolice. Po chwili wygrzebał brązowy owoc i przyłożywszy go do pnia  pewnym uderzeniem maczety rozłupał na połowę. WTropy jaguara brązowym miąższu wiły się białe larwy, wyciagnął jedną i wyssał, równocześnie uśmiechając się do nas  zapraszał do kolejnej degustacji. Wyciągnałem drugą larwę i ściskając za czarną hitynową główkę, wijący mleczny odwłok włożyłem do ust. Lepki  bez wyraźnego smaku budyń rozmył się w ustach....

    Ścieżka, którą prowadził nas Melvin biegła teraz między zielonymi ścianami półmrocznego królestwa  roślin, w którym o istnieniu zwierząt przypominały tylko bezustanne brzęczenie cykad i użądlenia malutkich czarnych muszek, zwanych  maravi. Wśród plątaniny kłączy, lian i krzewów uderzenia maczety znaczyły drogę powrotu do łodzi. Melvin zatrzymał się znów przy olbrzymim drzewie odciął kawałek kory i podał  Pawłowi.Ten powąchał, polizał i ze zdumieniem na twarzy wyrzucił z siebie; „czosnek z cebulą”. Było to drzewo ajo-ajo, „jeśli zgubisz się w dżungli na nocleg zawsze wybieraj miejsce  przy tym drzewie, nie bedziesz niepokojony przez krwiożercze komary. Zapach tego drzewa doskonale odstrasza owady”, wytłumaczył nam Melvin. Nie przeszliśmy jeszcze kilkudziesięciu kroków gdy znów zatrzymał się i ostrzem maczety naznaczył pień majestatycznego drzewa z ostrymi wypustkami na korze. Z rany popłyneła mleczna gęsta ciecz -to żywica zabójczej currary. Tu nie musiał nam tłumaczyć do czego ona służyła. Wykorzystywana jest do dnia dzisiejszego przez Indian do uśmiercania zwierząt i nie tylko...

    Wilgotność w dżungli była duża, przepocone ubranie niby przyssawka lepiło się do ciała. Z niosących przez nas dwulitrowych bidonów szybko ubywało wody. Melvin i na to znał sposób. Oparwszy o stary pień swój sztucer, podszedł do zwisających porowatych zdrewniałych lian, plączących się ze sobą gdzieś wysoko ponad naszymi głowami. Pewnie zamachnał się i jedna z lian wisząca tuż nad jego głową spadła na ziemię. Szybko przeszedł kilka metrów wzdłuż niej i odciął około 5 metrowy odcinek, poźniej podzielił go na cztery części. Podniósł jedną z nich i podał mi nachylając, stróżka krzyształowej wody poleciała na grunt. Piliśmy powoli, woda była chłodna, miała lekki orzeźwiający smak. Była to liana vilca cora, słynna liana księdza Edmunda Szeligi, z ostrymi zakrzywionymi kolcami przypominającymi kocie pazury...

    Mijały kolejne godziny na wędrówce wsród niebywałego królestwa dżungli. Melvin godnym do pozazdroszczenia entuzjazmem opowiadał o otaczającej nas przyrodzie. Zatrzymując się przy wyniosłej palmie spytał nas czy chcemy coś przekąsić. Już po chwili tępe uderzenia maczety o pień palmy rozchodziły się echem po dżungli. Nomadzi rzeczni-czumowieJeszcze jedno cięcie i ponad dwudziestometrowa palma zwaliła się na ziemię a jej palmowa korona liści schowała się w zaroślach. Melvin przecisnął się do niej i odciał niemal  metrowy odcinek pnia, ten najmłodszy.  Przeciął  wzdłuż i rozwinął. We wnętrzu ukazał się mleczny soczysty rdzeń. „To serce palmy” powiedział i podał nam do spróbowania.

    Tego dnia zrobiliśmy jeszcze około kilometra zataczając pętlę. Przed wyjściem z dżungli Melvin  pokazał nam jak wyplata się  wachlarze. Do wyplatania używa się odpowiedniego gatunku palmy o długich rozłożystych liściach. Widać było, że ta praca nie była mu obca. Sprawnie przeplatał, nacinał i łączył łodygi z  liśćmi tworząc płaską paletę wachlarza. Po kilkunastu minutach naszym oczom ukazał się gotowy produkt, służyć mógł on nie tylko do ochłody ale także do odganiania dokuczliwych muszek i komarów.  

    Przeszliśmy kolejne kilkanaście metrów i nagle ściana lasu urwała się. Staliśmy na urwisku rzecznym. Piaszczysta łacha ostro spadała w dół, by dwa metry przed wodą utworzyć małą plażę. Kilka mokrych plam świadczyło, że często jest ona zalewana. Teraz na mokrym piachu siedziało dziesiątki motyli spijając wilgoć. Były to przeważnie motyle z rodziny bielinków i cytrynków.

    Już na brzegu zorientowaliśmy się, że nasza łódź z Chino stała oddalona około pół kilometra od nas w górę rzeki. Dotarcie do niej wzdłuż brzegu było niemożliwe, musieliśmy znów wbić się  w półmrok lasu, by przebijać się na dziko do naszej łodzi. Otoczyła  nas selva  pełna bezładnej masy roślinności.

Na czystym niebie słońce o kolorze płynnego srebra nasycało okolice parnym tropikalnym powietrzem. Nieznośnie parne powietrze wysysało  siły i zbijało z nóg. Nagle, spłoszony uderzeniami maczety, zerwał się niemal spod naszych stop duży fioletowy motyl Morpho. Majestatycznie wolno uderzając skrzydłmi szybował nisko nad ziemia i zniknął w gąszczu zarośli. Było to moje pierwsze spotkanie w naturalnym środowisku z tymNasz obiad gatunkiem.

    W łodzi każdy zabrał się za obieranie orzechów kokosowych. Odwiedzając wczoraj comumidade, kupiliśmy za równowartość jednego dolara okolo 20 tych owoców. Mieszkający w tych małych osadach potomkowie Indian i pierwszych kolonizatorów wiodą tu proste, spokojne życie. Żyją z tego co sami upolują złowią w rzece i wyhodują. Pomiędzy myśliwymi, rybakami i uprawiającymi role dokonywany jest zazwyczaj handel wymienny towar za towar. Centrum ich życia stanowi rodzina i przyjaciele.

    Naturalnie zamknięty w skorupie orzecha  napój przyjemnie chłodził wysuszone gardła. Motor miarowo pykał wprowadzając leniwy nastrój.

Rozciągnąłęm się na pokładzie, przerzucając nogi za burtę. Bryza powodowana ruchem łodzi chłodziła. Płynąc podziwiałem lot brzytwodzioba amerykańskiego, który przelatywał bardzo często w pobliżu nas. Charakterystyczna budowa dzioba tego ptaka, którego dolna część jest dłuższa niż górna pozwalała mu na łowienie małych rybek w locie nurkowym tuż nad powierzchnią wody. Narybek wypłoszony  ruchem naszej łodzi uciekał w stronę brzegu, co nie omieszkał wykorzystać brzytwodziób. Ptak ciął jak brzytwa wodę zgarniając drobne ryby do dzioba.

    Tuż przed naszym obozem Melvin wypatrzył rodzinę kabipar przepływających wpław rzekę. Były już bardzo blisko drugiego brzegu, Chino jednak skierował łódź prosto w ich kierunku. Chwyciłem za aparat. Kabipary też nas zauważyły i przyspieszyły. Ostatecznie były  szybsze od nas i wygramoliły się na sąsiedni brzeg dokładnie w ostre światło słońca więc obniżyłem kąt obiektywu tak, że biegnące kabipary miałem u samej góry kadru i nacisnąłem na migawkę.   Kabipara to największy gryzoń na świecie. Są świetnymi pływakami, dzięki płetwom na tylnych nogach.

    Nasza grupa;Pit-Pawel-Melvin-EdwardPo krótkim postoju w obozie wypłyneliśmy na popołudniowe wędkowanie. Chino skierował łódź w mały dopływ. Strumień był tak wąski, że niemal burtami łodzi dotykaliśmy brzegów. Wpłynęliśmy w  zacienioną zatoczkę i tu zacumowaliśmy. Mimo nadmiernych połowów jak twierdził Melvin, wody rzeki Beni nie obfitowały w ryby jak dawniej ale i tak było ich sporo.

Prawie zawsze wyławialiśmy jakiś gatunek, którego wcześniej nie widziałem. Najwiekszą różnorodność ryb reprezentowały sumowate, bywały różnego kształtu rozmiarów i kolorów. Niektóre z nich wydawały piski i dzwięki przypomnające chrząkanie. Ryby te mają kilkukomorowy pęcherz a powietrze przechodzące przez niego wywołuje wibracje ścianek i tak powstaje  słyszalny przez nas dźwięk.

    Oczywiście dla nas, główną atrakcją były piranie, pokryte  srebrną łuską morderczynie o czerwonych brzuchach, osiągające długość do 30 cm. Ich mocne szczęki wysunięte do przodu i zaopatrzone w liczne, ostre jak brzytwa zęby, nadają im drapieżny wygląd, a że do tego są bardzo łakome były najczęstszą zdobyczą.

    Piotr złożył swoją wędkę a ja z Pawłem wybrałem za namową Melvina stary miejscowy sposób, kawałek deski z przywiązaną żyłką zakończoną haczykiem.

Na haki założyliśmy kawałki ryb  i zakręcając jak lassem nad głowa rzuciliśmy przynęty do wody.

    Nie czekaliśmy długo na branie. Na początku były to lekkie uderzenia, czuć było je pod palcem przytrzymującym żyłkę  a po krótkiej chwili następowało pełne uderzenie i branie. Ostre podcięcie, na haku trzepotała się pirania.

Wracając do obozu wypłoszyliśmy ławice ryb żerujące blisko brzegu. Jedna z nich, wyskoczyła z wody i po  krótkim, niefortunnym dla niej locie znalazła się na dnie łodzi. Klapnęła przy moich stopach więc odruchowo chwyciłem za nóż i wbiłem go w skrzela. „Dobry połów” zażartował Melvin.

    W obozie Melvin zajał się przygotowywaniem kolacji, ja z kolegami poszliśmy zażyć orzeźwiającej kąpieli. Leżącą na brzegu kłodę drewna  dociągneliśmy do rzeki i usiedliśmy na niej mocząc nasze stopy w ciepłych falach.

Szybko zapadał zmrok, kolację jedliśmy na brzegu i jak co wieczór powoli zaczeły zlatywać się nieznośne muszki i komary zwabione światłem naszej obozowej lampy.

    Siorbiąc ostatnią kawę w tym dniu wpatrywałem się w rzekę równocześnie rozmawiając z Piotrem. Nagle wtrąciłem  „spojrz nasza kłoda odpływa”.

Piotr spojrzał we wskazanym kierunku i nieodrywając wzroku od wody krzyknął „to nie jest kłoda”. Na jego podniesiony głos wszystkie oczy wlepiły się w rzekę. Kilka metrów od nas bezszelestnie przepływało olbrzymie  pięciometrowe, cielsko krokodyla. Wszyscy zamarli w bezruchu, poczułem na całym ciele tysiąc kosmatych łapek, zobaczyłem jeszcze jak gad obraca łeb w naszym kierunku i  zimny błysk w jego oku. Zerwałem się i pobiegłem po aparat, ale gdy wróciłem z kamerą w ręku tafla wody była znów spokojna, nasza kłoda leżała tam gdzie ją zaciągnęliśmy, obmywana falami a niebezpieczeństwo rozmyło się we mgle.

    Melvin potwierdził, że był to stary czarny kajman, największy w rodzinie kajmanów i najniebezpieczniejszy- łowi spod wody. Złapana ofiara nie ma szans, jego metrowe szczęki zaciskają się na zdobyczy, którą błyskawicznie wciąga pod wodę.  Zachod slonca-Rurra

    Przez siatkę w suficie naszego namiotu wpatrywałem się w atramentowoczarne niebo nakrapiane srebnymi punktami gwiazd. Wiał wiatr. Słychać było usypiający plusk fal o brzeg. Otoczony muzyką dżungli, jeszcze przez chwilę wpatrywałem się w gigantyczne kontury drzew, aż do momentu gdy wszystko rozmyło się w wielkim  amfiteatrze nocy. Powoli zasypiałem.

 

 

 

 

Epilog

      Nim dotarliśmy do Riberalty  minęły kolejne cztery dni fascynujacej przygody w dżungli. Jak wynikało z naszych obliczeń w dziewięć dni przepłyneliśmy ponad 650 kilometrów. Czekając na samolot do La Paz snuliśmy już kolejne plany. Tym razem wyprawy na Alto Madidi, dziewiczego obszaru  w dorzeczu Rio Madidi, zamieszkanego przez ostatnich wolnych Indian Toromaras gdzie na zboczach  wzgórz można spotkać, albo usłyszeć nocą mrożący krew w żyłach ryk  legendarnego króla dżungli „Mono Rey”. Powoli kiełkował w nas kolejny cel.

                                                                                        

Tekst i zdjęcia:

Edward J. Bochnak

 

OSTATNIE ARTYKUŁY: